— Ołgoj-Chorchoj? Witam.
— Aa, pan Psychokrata we własnej osobie! Jeszcze żyjesz?
— Niedoczekanie twoje, Ołgosza, czyli Chorchosza. Słuchaj, kiedy ostatnio widziałeś Dimkę Christoforowa?
— Dzisiaj. Ohydny widok.
— Więc jesteś w temacie?
— W temacie czego?
— W temacie jego problemów.
— Tak. Niestety. Całą kamizelkę mi zasmarkał.
— Jasne. A więc chcę cię poinformować, że zbieramy się u mnie jutro, o dziewiętnastej…
— Jacy my?
— Drabanci. Dziadki. Wszyscy.
— A co ja mam z tym wspólnego?
— Nie pieprz, Grigorij! To poważna sprawa i dotyczy nas wszystkich. Dzisiaj Dimka, jutro ty.
— Ty mnie nie… tego… Dla mnie to już na pewno byście się nie zbierali.
— Zapewniam cię, że tak.
— Przecież mnie nienawidzicie!
— Nie przesadzaj, Ołgosza. Nie przeceniaj swojego znaczenia.
To prawda, jesteś człowiekiem niepociągającym, ale też jednym z nas, i na razie nikt tego warunku nie odwoływał. I nie może odwołać…
Prościej było się nie spierać. Prościej było się zgodzić i zrobić po swojemu.
— Dobrze. Przekonałeś mnie. Zastanowię się. O dziewiętnastej, mówisz? Co my jutro mamy, piątek?
— Tak. Jutro, u mnie, o dziewiętnastej.
— Zastanowię się.
— Ty mi tu nie pieprz głupot!
— Postaram się. A ty żyj. Jeśli ci się uda.
— Już ci powiedziałem, kurczę, że niedoczekanie!
Tengiz położył słuchawkę na widełki, ostrożnie, jakby była zrobiona z najdelikatniejszej porcelany, i głośno wypuścił powietrze przez nos.
— Co za wstrętny typ — powiedział.
— Przyjdzie? — spytała Olga.
— Nie wiem. Tak w ogóle to trochę się mnie boi, więc może nawet przyjdzie.
— A ty się go nie boisz? — Olga uważnie przeglądała się w lustrze, jakby widziała się po raz pierwszy po długiej przerwie.
— Trochę tak.
— Ale dlaczego? Rozmawiałam z nim kiedyś przez telefon. Uprzejmy. I absolutnie nieszkodliwy, sądząc z głosu.
— Tak. Ale pozory mylą, jak powiedział jeż, schodząc ze szczotki ryżowej.
— Tylko bez świństw, bardzo cię proszę. A jaki on ma talent?
— Umie perfekcyjnie nienawidzić.
— To wasz sensei uczy również nienawiści?
— Sensei nikogo niczego nie uczy. On tylko otwiera wrota.
— Jak to?
— Człowiek patrzy i widzi przed sobą płot. A może nawet mur. Kamienny. A sensei mówi: oto drzwi, otwórz je i idź…
— No i co?
— I człowiek idzie.
— A co z nienawiścią?
— Wszedł w niewłaściwe drzwi. To była pomyłka.
— Sensei się myli?
— I to dość często. Dał Griszce Tragedię amerykańską , a Griszka zamiast tego przeczytał Podróż do kresu nocy .
— Nie rozumiem.
— Nikt tego nie rozumie. Myślisz, że sam sensei rozumie? Ni cholery.
— Możesz się obejść bez mocnych słów?
— Mógłbym, tylko po co?
— Na prośbę ludu pracującego.
— Tak jest. Głos ludu głosem Boga.
— Opowiedz mi lepiej o tym swoim Ołgoj-Chorchoju. Co to w ogóle znaczy?
— Po mongolsku oznacza to „straszny robal”. Jest taka legenda, że występuje na pustyni i zabija na odległość: albo trującym gazem, albo ładunkiem elektrycznym.
— A co ma z tym wspólnego twój Grisza?
— Słuchaj, księżniczko, po co ci te informacje?
— Szkoda mi go.
— Coś takiego. Przecież nawet go nie widziałaś.
— To opowiedz coś o nim.
— Mały, gruby, nieogolony, nieruchome spojrzenie. Niechlujny.
— Zepsute zęby?
— Nie pamiętam. Chyba tak. Nie ma w zwyczaju pokazywać zębów.
— Nigdy się nie uśmiecha?
— Chyba nigdy. Dlaczego miałby się uśmiechać? Jest sam jak palec, ani przyjaciół, ani krewnych…
— Dlaczego?
— Krewni umarli, a przyjaciół pogonił.
— Czemu?
— A myślisz, że przyjemnie jest utrzymywać kontakty z człowiekiem, który na twój widok pyta ze zdumieniem: „To ty jeszcze żyjesz?”
— Nie wiem. Pewnie nieprzyjemnie. Ale przecież nie pyta na serio?
— A skąd ja mogą wiedzieć, może i na serio. Był czas, że należał do towarzystwa, potem się wycofał. Po prostu przestał przychodzić i dzwonić. Żyje sam dla siebie. Siedzi w swojej komórce jak karaluch i czyta cudze listy.
— Po co?
— Takie ma hobby. Skupuje stare archiwa rodzinne. Włóczy się po wysypiskach, po śmietnikach i zbiera stare listy. Jak włóczęga.
Jeśli jakiś dom przeznaczono do rozbiórki, on już tam jest, z workiem i latarką… Speleolog cholerny.
— Naprawdę go nie lubisz.
— A za co miałbym go lubić? Za to, że nas wszystkich nienawidzi?
— No to co? Ty też wszystkich nienawidzisz.
— Nieprawda. Mnie tylko czasem mdli. A on nienawidzi naprawdę.
— Skąd wiesz?
— Przyjdź do mnie jutro, to sama zobaczysz.
— Nie — skrzywiła się Olga.
— Co „nie”?
— Nie przyjdę. Nie lubię się z wami spotykać.
— A właśnie, dlaczego? Już dawno chciałem cię zapytać.
— Sama nie wiem. Czuję się nieprzyjemnie. Albo paskudnie. Albo nieprzyjemnie paskudnie.
— Dziwne. Przecież to nie są banalni ludzie. Każdy z nich to osobowość.
— Nie mówmy o tym. Lepiej opowiedz o tym swoim Ołgoju.
— Akurat on jest najbardziej przeciętny z nas. Pojęcia nie mam, co jeszcze można by o nim powiedzieć.
— Kim są jego rodzice?
— Już nie żyją. Nie miał nawet roku, gdy zmarła mu matka, a ojciec umarł ze trzydzieści lat temu. Kiedyś chyba zlał go pasem, ze złością, dziko, za jakieś drobne przewinienie i natychmiast zszedł na serce. On też nie był pospolitym człowiekiem; słynny architekt, budował wille dla władzy, laureat, akademik, partyjny. Pił na umór przez całe życie. Człowiek o wielkich namiętnościach i słabym zdrowiu. Jego ulubione powiedzonko: „Wszystko, co jest na świecie, to albo niewiadoma, albo oszustwo…”
Zamilkł, poszedł do kuchni, wyciągnął z lodówki puszkę dżinu z tonikiem, otworzył, łyknął, potem spostrzegł się i zapytał:
— Chcesz?
Olga pokręciła niecierpliwie głową.
— Opowiadaj dalej.
— Właściwie nic już nie wiem. Został sam, z macochą. Miał, dajmy na to, dziesięć lat, a macocha dwadzieścia. Podobno to była nieprawdopodobna piękność i skończona kurwa… Wybacz, ale nie da się tego inaczej określić. Przeżyła swojego architekta o dwadzieścia lat, piła jak smok, a pod koniec życia jeszcze dawała w kanał, mieszkała sama w pięciopokojowym mieszkaniu i w końcu sprzedała wszystko — dywany, kryształy, wszystko aż do ostatniego krzesła, zostawiła po sobie gołe ściany i klitkę Griszy, w której mieszkał z jakąś staruchą, służącą, co była dla niego tym, czym Arina Rodionowna dla Puszkina… A, do diabła z nim! Јapko, chodź do mnie…
— Nie waż się mówić do mnie „łapko”!
— A to dlaczego?
— A dlatego że to ten twój Robert wymyślił.
— Dobrze. W takim razie będę do ciebie mówił „nóżko”. Nogo.
Nogo mojego życia. Żegnajcie, przyjaciele, na zawsze, nie mogę dłużej cierpieć. Ręka losu złamała miłości nogę…
— Boże, jak ty mnie męczysz!… Posuń się.
— Mmm?
— Nie. Nie chcę. Przestań.
— Główka boli?
— Wszystko mnie boli. Przez cały dzień prałam.
— Wyginiemy!
— Nie bój się, nie wyginiemy. Ta wasza wspaniała Marisza zagwarantuje reprodukcję z naddatkiem.
— No, nie wiem. Marisza ma trójkę… a może czwórkę? Nie pamiętam. Niechby nawet czwórkę. En-pe-prez — dwójkę, Robert jedno. Jurka Wariograf — zero i zmiany nie są przewidywane. Dimka — zero…
Читать дальше