— Co to za książka, możesz mi wyjaśnić?
— Mogę. Ku naszemu obopólnemu zadowoleniu. Rozumiesz, ta książka… to właściwie nie jest żadna książka. Jest to… no, rodzaj urządzenia. Pobudza w naszej podświadomości pamięć, tak iż staje się ona na tyle wyraźna i zdolna do uogólnień, że każdy człowiek czyta książkę o sobie samym… Przecież nie przeczytałaś w tej „książce” nic takiego, czego byś sama nie pamiętała, prawda?
— Ta—ak…
— Widzisz! Inaczej być nie może. I ja również przeczytałem jedynie to, co pamiętałem. I każdy człowiek „przeczyta” w niej to, co wie i pamięta — czyli wszystko o sobie i co nieco (właśnie to, co i tak wiedział) o innych. I nic więcej! — Z zadowoleniem zakończył Piotr Iwanowicz.
— A więc to ta—ak… — przeciągle powiedziała żona. I już z zupełnie innym zainteresowaniem oglądała książkę. — Popatrz, co to wymyślili! Jak się to dzieje?
— N—no… cybernetyka, telepatia — coś w tym rodzaju. Widocznie pierwszą próbną partię rzucono na rynek.
— To znaczy, że i ty przeczytałeś… o sobie? — Żona ostrożnie spojrzała na niego.
— Tak.
— Biedny mój. Tobie pewnie też się dostało? — Pogłaskała go po włosach.
— Nie szkodzi… — z roztargnieniem powiedział Piotr Iwanowicz, myśląc o czymś innym. „Truła się zapałkami, a to dopiero! Boże, jakimi to ludźmi jesteśmy, i dlaczego jesteśmy tacy pokrętni — wykrętni. To, że spotkała sąsiadkę w sklepie i jak była ubrana, i dokąd zamierza pojechać na wczasy w lecie — tego zawsze dowiem się od niej. Ale że się truła i dlaczego się truła, tego bym się chyba nigdy nie dowiedział…” — Nie szkodzi — powtórzył. Życie jest skomplikowane. Wszystkich i każdego z osobna — skomplikowane. Różnie to bywa. I nie ma po co się w tym grzebać.
A jednak nazwisko „Innokientiew” nie dawało spokoju Piotrowi Iwanowiczowi. „Jaki Innokientiew, co to za Innokientiew? — rozmyślał kładąc się spać. — I co między nimi było? Kiedy? A przecież było coś poważnego, skoro nawet przeraziła się, że mogę ten fakt wykorzystać i spróbować zabrać Andriuszkę… Ech, niepotrzebnie jej wszystko ze strachu opowiedziałem. Trzeba było udać, że wiem o wszystkim, i wyciągnąć powoli z niej resztę. Wtedy wiedziałbym o niej wszystko, a ona o mnie — nic! Ale pokpiłem sprawę… — Z niezadowoleniem spojrzał z ukosa na biblioteczkę. — A wszystko dlatego, że ta diabelska książczyna doprowadziła mnie do zupełnego rozstroju. Właściwie to nawet nie ona. Po prostu owo urządzenie coś we mnie obudziło — jakieś zmysłowe wyobrażenia o doskonałości, prawdzie, sprawiedliwości. Tkwią one w każdym człowieku. Są najsurowszym naszym sędzią; sędzią, który wszystko zapamiętuje, uwzględnia każdą, niechby nawet nie wypowiedzianą, nie zrozumianą, lecz tylko odczuwaną niedoskonałość, nieprawdę, fałsz… Ostateczny sędzia!”
Lecz były to spokojne, akademickie rozważania. O najważniejszej rzeczy Piotr Iwanowicz teraz wiedział…
W kilka dni później na Księgę życia natrafił Andriuszka; szukał czegoś w biblioteczce.
— O, tej nie mieliśmy! Tato, przywiozłeś ją z Moskwy? Mogę poczytać?
W pierwszym odruchu Piotr Iwanowicz chciał mu odebrać niebezpieczną „książkę”. Dozwolona od lat szesnastu…
Lecz zaraz rozmyślił się, uważnie popatrzył na syna: stał przed nim chłopiec o szczupłej twarzy i nieszczerym spojrzeniu. „Co ja o nim wiem? Co on wie o sobie? Ale… zaraz, zaraz!” Piotr Iwanowicz przebiegł w pamięci: co w jego Księdze życia było o rodzicach? Nic godnego potępienia — w każdym razie w wieku Andriuszki; wtedy wszystko, co dotyczyło matki, ojca, a następnie ojczyma, przyjmował jako właściwe.
— Cóż, poczytaj. — Spojrzał na syna i powtórzył dwuznacznie: — Poczytaj sobie, poczytaj.
Wczesnym rankiem Piotr Iwanowicz poszedł do pracy.
Z synem spotkał się dopiero wieczorem. Andriuszka siedział w pokoju z nogami na kanapie, z ukosa spoglądał to na książkę leżącą obok, to na ojca. Oczy miał czerwone, wyraz twarzy nieszczęśliwy i zaszczuty. „Tak stwierdził Piotr Iwanowicz — i jemu nieźle się dostało”.
— No, synu — rzekł, siadając na drugim końcu kanapy i kierując na Andriuszę przenikliwe spojrzenie — przeczytałeś?
— P—p–przeczytałem.
— M—ta—ak — powiedział przeciągle Piotr Iwanowicz w pełnej napięcia atmosferze. „Co się dzieje z tym Andriuszką?” — Cóż ty tak, co? Jak mogłeś do tego dopuścić?
— Tato, ale ja… tylko jeden raz! — ze skruchą powiedział i pociągnął nosem mały grzesznik. — Nie chciałem, a Lowka i Saszka zaczęli się wyśmiewać… i ja… — i rozumiejąc, że już nie uda mu się nigdy i z niczego usprawiedliwić, zamilkł, spuścił głowę.
Cóż on takiego narobił? Palił? Popił z rówieśnikami? Albo, nie daj Boże, ukradł coś? — zastanawiał się Piotr Iwanowicz, rozpalając się sprawiedliwym ojcowskim gniewem. — Ręce szelmie pourywam!
Przez krótką chwilę zrobiło mu się żal chłopca. Przecież to, co dla niego, Piotra Iwanowicza, już dawno przebrzmiało i co wspomina z wyrozumiałością, to dla Andriuszki jest treścią życia — z jego komplikacjami i odpowiedzialnością, z obawą, żeby nie okazać się maminsynkiem i tchórzem, a może również z chłopięcym zadurzeniem, z walką uczuć i brakiem wiedzy, jak postąpić… Lecz te subtelne rozważania zostały natychmiast wyparte przez uczucie wyższości nad synem, którego ubiera, karmi, wychowuje i który, niech to diabli porwą, powinien zachowywać się jak należy!
— No więc, synu — poważnie powiedział Piotr Iwanowicz, akcentując każde słowo ruchem wskazującego palca — żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
1969
Ludzie utalentowani piszą rozmaicie, miernoty — jednakowo i nawet tym samym charakterem pisma.
I. Ilf, Notatniki
1. Dwie rozmowy z dyrektorem
25 marca do gabinetu dyrektora Instytutu Techniki Obliczeniowej, profesora Pantielejewa, członka Akademii Nauk, zdecydowanym krokiem weszło dwóch inżynierów z zakładu maszyn obliczeniowych: szczupły rudowłosy Wołodia Kajmienow i krzepki, o idealnie okrągłej twarzy Sergiusz Małyszew.
— Walentynie Gieorgijewiczu, prosimy, żeby wziął pan na przechowanie ten pakiet — powiedział Kajmienow przenikliwie patrząc na profesora zielonymi oczami.
Pantielejew podrzucił w ręku niewielką kopertę, na której dużymi literami była napisana data: „25 marca 19.. roku” — i nic poza tym.
— Zalakowane! — spojrzał uważnie profesor. — Numer trzydzieści cztery — jak numer drzwi sali maszyn… I cóż tu jest?
Inżynierowie zawahali się. Kajmienow spojrzał na Małyszewa. Ten obojętnie wzruszył szerokimi ramionami, że niby tyś to wymyślił, to się wykręcaj.
— Są tam pewne papiery… które… panie profesorze! Później wszystko wyjaśnimy. Co więcej, pan sam rozpieczętuje ten pakiet i zaznajomi się z jego zawartością.
— No cóż — uśmiechnął się profesor wyjmując z kieszeni klucz od sejfu. — Niech sobie poleży. Ja również lubię tajemnice.
Druga rozmowa między dyrektorem instytutu a Kajmienowem odbyła się dziesięć dni później, czwartego kwietnia. Tym razem Kajmienowa odnalazła i doprowadziła do gabinetu sekretarka Zoja. Pantielejew z wściekłością przemierzał gabinet.
— Proszę posłuchać, Włodzimierzu… e—e… Michajłowiczu, co pan nagadał w czasie seminarium międzyinstytutowego? Myślę o pana komunikacie „Organizacja pracy badacza”. Najpierw należy pracę wykonać, a potem, proszę wybaczyć, bić w dzwony.
Читать дальше