À propos Ryndyczewicza — dlaczego nie zjawił się? Naruszył obyczaj. Piwo z rybką, Bóg z nim, powiedziałem o tym, żeby nacieszyć wzrok wyrazem twarzy szefa, jednak sam Ryndyczewicz powinien tu tkwić jak lanca. Żeby nie spotkać się ze mną po takim przerzucie!.. Przede wszystkim powinien zainteresować się, co i jak, na niego także przyjdzie kolej. Czyżby nie poradził sobie z profesorem? Poczekam jeszcze.
Schodzę na dół, przechodzę po łące obok nowego starorzecza, aż do końca zakola, odkrywam tam źródło i — z braku piwa — piję wodę z garści. Ta woda również jest smaczna, ale nie tak jak tamta, pachnie gliną. I woda nie jest taka sama i rzeka — i ja wróciłem nieco inny. Zubożyłem swoje życie.
Wracam na górę: nie ma mojego słoneczka Światosława Iwanowicza. Miedzą, wśród kukurydzy i słoneczników, idę do szosy, a potem — do przystanku autobusowego.
…Na dworcu autobus zatrzymuje się na stanowisku akurat obok kiosku. Dostrzegam w nim lokalną gazetę z portretem w czarnych ramkach na pierwszej stronie. Kupuję: Matko Boska! — profesor Miskin zmarł nagle wczoraj… z powodu wylewu krwi do mózgu! A więc Rynda pokpił sprawę?
Wpadam do gabinetu Bahryja. Szef czeka na mnie i widać po nim, że oczekuje mnie od dawna i z niepokojem. Zrywa się, ściska w objęciach.
— No, przynajmniej z tobą wszystko w porządku! Dzielny jesteś, znakomicie się spisałeś.
— A co ze Sławkiem? — uwalniam się z objęć, widzę na biurku szefa taką samą gazetę z nekrologiem. — Gdzie on jest?
— Siedzi.
— Jak to, siedzi?
— Tak to, siedzi. W areszcie śledczym. Ustalanie tożsamości, pobudek czynu i tak dalej… Przecież mu mówiłem, nieraz mówiłem: należy ostrożnie pracować, delikatniej! No i masz, po prostu wyłączył prąd…
Bahryj sadowi się na brzegu biurka, zapala, opowiada.
Ryndyczewicz cofnął się z piętnastogodzinnym retrointerwałem i zjawił się w Instytucie Neurologii pod koniec pracy — w charakterze inspektora bhp. Do laboratorium Miskina na trzecim piętrze wszedł godzinę przed wybuchem butli, akurat kiedy trwały przygotowania do doświadczenia. Chwila była nie najodpowiedniejsza i Miskin (niskiego wzrostu, łysy brodacz, o wysokim głosie i przenikliwym spojrzeniu… taki sobie przyjemniaczek) od razu zabrał się do odprawiania Ryndyczewicza: wszystko tu jest w porządku, powiada, jestem dyrektorem instytutu i za wszystko odpowiadam. Na co Rynda rozsądnie, chociaż nie całkiem taktownie stwierdził, że jedno z drugiego nie wynika (czyli, że skoro jest tu dyrektor, to na pewno jest i porządek) i życzyłby sobie jednak dokonać przeglądu. Profesor i zarazem dyrektor natychmiast nieco się wzburzył, podniósł głos: takie przeglądy należy przeprowadzać podczas pracy, a teraz jest już po pracy i postronni nie mają po co wałęsać się o tej porze w laboratorium.
— Przybyłem właśnie w celu sprawdzenia waszych prac wykonywanych wieczorem — znowu rezolutnie odpowiedział „inspektor” — ponieważ o tej porze zdarza się u was najwięcej wykroczeń przeciwko zasadom bhp… — i przystąpił do sprawy. — Pierwsze wykroczenie mam wprost przed oczyma — wskazał butlę obok komory operacyjnej — tak pracować nie wolno. Należy umieścić butlę za mocną siatką, a jeszcze lepiej wynieść ją na korytarz, tam zasłonić i przewód doprowadzić do laboratorium przez ścianę.
— Posłuchaj pan, wynoś się stąd! — Miskin coraz bardziej tracił cierpliwość; doświadczenie było już przygotowane i nawet nie chciał myśleć o tym, żeby je odkładać i coś zmieniać. — Zawsze tak pracujemy, wszyscy tak pracują i nic się nie dzieje.
— I nie nabita broń strzela raz do roku, towarzyszu dyrektorze — odparował Ryndyczewicz. — Nawet sprzedawcy wody sodowej nie zapominają osłonić siatką miejsca nabijania syfonów, chociaż nie mają do czynienia z takim dużym ciśnieniem jak w tej butli. Tak więc jestem zmuszony nalegać na ustawienie osłony. W przeciwnym razie nie pozwolę pracować.
— Pan — mnie?! — osłupiał profesor.
Tak od słowa do słowa rozegrała się owa skandaliczna scena, w której niewielkiego wzrostu Miskin, rozogniony i czerwony, atakował Ryndyczewicza, wrzeszczał nieprzyjemnym falsetem: „Jak pan śmie przeszkadzać mi w badaniach?! Pana trzeba by wsadzić za kratki… do zoo! Skąd takiego typa wytrzasnęli: osłona… woda sodowa… bhp… ja ci dam bhp!” Także jego współpracownicy dorzucali swoje i nawet pies w kabinie, przywiązany do stołu, ale jeszcze nie zoperowany, rozszczekał się z podniecenia.
— A, co ja będę z wami dyskutował! — i „inspektor” podszedł do laboratoryjnej tablicy rozdzielczej, przekręcił główny wyłącznik (neonowe wskaźniki przyrządów zgasły), stanął przed tablicą w niewzruszonej pozie. — Nie będziecie pracowali, dopóki nie zmienicie!..
Słucham i robi mi się nieswojo. Z jednej strony uczucia Sławka można zrozumieć: przybył, żeby ratować człowieka — i natknął się na coś takiego. Ale z drugiej strony… przecież doprowadziło go do tego prostactwo, ta prostota, która rzeczywiście jest gorsza niż złodziejstwo. „Mam prawo” — i cześć. W najważniejszym momencie przygotowań do doświadczenia. Trzeba przecież choć trochę znać się na ludziach. W takiej sytuacji nie tylko profesor, który przywykł czuć się w swoim instytucie panem i władcą — lecz również zwykły eksperymentator może rzucić się z pięściami.
— Precz mi stą—ąd! — wrzeszczał podchodząc do „inspektora” profesor, któremu nawet łysina spąsowiała. — Jakim prawem?! Chuligan, bandyta! Natychmiast wezwać tu straż, milicję… a… a!
I nagle zachwiał się, przewrócił na plecy.
— Głęboki wylew, porażający ważne dla życia ośrodki w mózgu — zakończył opowiadanie Bahryj. — Przecież on miał nadciśnienie, a do tego był impulsywny, miał usposobienie choleryczne. No i trafił go szlag. Tylko spokój mógł go uratować. Zgon nastąpił po półgodzinie. No a potem… przybiegła straż, przybyła milicja. Oczywiście Ryndyczewicz nie miał żadnych dokumentów stwierdzających, że jest inspektorem, a wyjaśnić nic nie mógł. No i…
— Ale wybuchu nie było?
Szef patrzy na mnie z ironią, odpowiada zakończeniem anegdoty:
— „Ale chory przed śmiercią wypocił się?” — „O tak!” — „Więc widzicie”. Jakie to ma znaczenie, że butla nie wybuchła, jeśli profesor umarł.
— Powiem jedno: pan przecież dał Ryndyczewiczowi niewykonalne zadanie. Zgon nastąpił pół godziny później, czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Miskin zginął na skutek wybuchu?
— Tak.
— Więc to, że momenty zgonów z powodu różnych przyczyn pokrywają się w obu wariantach, świadczy właśnie o tym, iż owe różne przyczyny to tylko zewnętrzny pozór, a istotny powód — to charakter i styl pracy zmarłego Miskina. I słusznie chciał pan wybrać wariant minimalnie zmieniony: żeby wybuch butli nie zabijając Miskina nauczył go chociaż rozsądku. A tu: żadnych wybuchów w laboratorium. Cicho, sza! A cicho, sza być nie mogło — uratowano głowę profesora przed zewnętrznym wybuchem, ale rozerwał ją wybuch od wewnątrz!
Bahryj patrzy na mnie z zadowoleniem:
— Tak, właśnie „rozerwał”, przecież była sekcja, otwarto czaszkę… Dorośleje pan, Sasza, poprawnie pan motywuje. Przed tą retromisją tak pan jeszcze nie rozumował… Wszystko w porządku, w takim duchu złożyłem wyjaśnienie Worotilinowi: to był jego rozkaz, on jest więc winien, niech wyciąga Światosława z paki. Ale dla Ryndyczewicza… dla niego niech to też będzie porządna nauczka! Nie wolno tak… — szef ponownie radośnie patrzy na mnie. A tak naprawdę to pan przyszedł z pomocą swojemu przyjacielowi — swoją superretromisją i jej wynikami. Bez nich Worotilin nie kiwnąłby nawet palcem. Nie ma co, zuch z pana, bohater, proszę żądać, czego tylko pan chce.
Читать дальше