— Jak to?! — wykrzyknęli niemal równocześnie. Rankon spojrzał na nich bez uśmiechu.
— Odkryliśmy to zaraz pierwszego dnia. Nie było czasu na zapuszczanie się do wszystkich korytarzy, na wszystkie poziomy. Ustawiliśmy sondy sejsmiczne, fotonowe, jakie tylko były na pokładzie. Pół godziny później dysponowaliśmy już dokładnym planem podziemi. Ta druga wyrzutnia była nieczynna…
— Jak to było? — wykrztusił Andrzej. — To znaczy, że teraz… że ktoś ją uruchomił?
— Poczekajcie. Po kolei. Nie, nikt jej nie uruchomił. Jest dalej nieczynna. I to już od co najmniej stu lat. Ale wtedy nie wiedzieliśmy o tym. Myśleliśmy, że zacznie działać, ponieważ ta pierwsza, która spowodowała waszą katastrofę, też pracuje okresowo.
— Okresowo…? — Batuzow potarł ręką czoło, jak człowiek usiłujący się wyzwolić od natrętnej wizji. — Co to znaczy?
— Początkowo nie mogliśmy znaleźć klucza. Wahania okresów aktywności nie były duże, ale… jak by to powiedzieć, wymykały się wszelkim prawidłowościom, jakie próbowaliśmy podstawić. Zresztą mniejsza z tym. Rozwiązanie okazało się proste. Emitor wyrzuca snop cząstek skierowany w jeden stały punkt galaktyki. Rozumiecie? Wobec tego jego rozrząd zaprogramowano w ten sposób, że stos jest wyłączany automatycznie za każdym razem, kiedy wzajemne położenie tej półkuli Marsa i docelowego obiektu niebieskiego wyklucza przeprowadzenie pomiędzy nimi linii prostej. Dzieje się tak za każdym obrotem planety. Ale nie tylko. W grę wchodzą również odchylenia w płaszczyźnie ekliptyki, zmiany położenia całego naszego systemu słonecznego, no i układu docelowego. Dlatego właśnie przerwy w pracy emitora nie są równoznaczne z dobowym obrotem planety wokół własnej osi. Inaczej wyrzutnia „zaskakiwałaby” po prostu raz dziennie, stale o tej samej porze.
— W jeden stały punkt galaktyki… — powtórzyła cicho Lena. — Zbadaliście kierunek? Rankon skinął głową.
— Po określeniu zasadniczej prawidłowości nie było to już trudne. Zresztą wstrzeliliśmy w emitowany strumień kilkanaście sond kosmicznych… Większość z nich spłonęła, ale niektóre lecą do teraz…
— No i? — głos Batuzowa załamał się niebezpiecznie.
— Konstelacja Psa Małego. Prawdopodobnie okolice Procjona…
— Daleko… — powiedziała po chwili głucho Lena.
— Nie tak bardzo. — rzucił znaczącym tonem Półton. Wszyscy przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił Rankon. W tym porządkowaniu faktów, będących łupem ich kilkutygodniowej, żmudnej pracy, odnajdywali nagle coś nowego, jakiś groźny urok przestrzeni, nieobjętego, martwego organizmu, którego oni sami stanowili zaledwie nieskończenie znikomą cząstkę.
— A ta druga? — spytał wreszcie ochrypłym głosem Batuzow.
— Druga… — powtórzył Rankon. Wyprostował się i leniwie, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął zwijać srebrzysty rulon mapy.
— Druga wyrzutnia — powiedziała spokojnie Ann — jest wymierzona w Ziemię.
Spodziewali się tego. Więcej. Batuzow zdał sobie nagle sprawę, że od kiedy usłyszał o drugim emitorze, wiedział już, jaka będzie odpowiedź na to pytanie.
— Nie ma wątpliwości — dodał po chwili Rankon. — Coś wam pokażę… — odwrócił się nagle i wyszedł z laboratorium. Sakadze i Batuzow poszli posłusznie za nim. Po chwili dołączyli do nich Ann i Ruszkin.
Rankon przeszedł wzdłuż szerokiego pulpitu pod rzędami ekranów i zatrzymał się przy ostatnim z brzegu, blisko bocznej ściany hali. Krótkim, zdecydowanym ruchem przełożył jakiś czarny wyrostek, przypominający uchwyt dźwigni. Był wykonany jak gdyby z czarnego szkła, w jego wnętrzu pulsowało delikatne, fiołkowe światło.
Lena krzyknęła. Batuzow postąpił pół kroku do przodu, jak zahipnotyzowany, i zamarł w bezruchu.
Kilkanaście metrów dalej, na wysokości głowy, pojawiła się w powietrzu kolorowa kula, wielkości małej podmiejskiej willi. Zagradzając całą perspektywę gigantycznej hali wirowała leniwie, sącząc subtelne, matowe światło. Teraz dopiero spostrzegli, że hala szczelnie zdawałoby się wypełniona dżunglą splątanych i krzyżujących się konstrukcji, była w tym miejscu pusta, przewody obiegały kulę łagodnymi łukami, nie zbliżając się do niej bliżej niż na odległość półtora metra.
— To Ziemia! — Okrzyk, który wyrwał się Lenie, pozostał bez echa. Kontury lądów i oceanów rysowały się wyraźnie, barwy odpowiadały ich rzeźbie pionowej, trzeba było wielkiego wysiłku woli, aby nie ulec złudzeniu, że to, co mają przed sobą, jest prawdziwą Ziemią, planetą, i że to tylko oni zostali przez jakieś moce wtłoczeni w rozbieżne drogi czasu ł przestrzeni, że powiększeni do kosmicznych rozmiarów spoglądają oczami próżni na swój utracony dom.
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia Batuzow spostrzegł coś, co ścięło mu serce, tak że przez moment nie mógł złapać tchu.
Przestrzeń pomiędzy boczną ścianą hali a kulą przecinała przerywana wstążka, jak zawieszona w powietrzu taśma miernicza, z której wycięto co drugi centymetr. Wynurzała się wprost z muru, jakby przenikając przez niego, i trafiała w kulę tam, gdzie blednąca zieleń przymorza wsiąka w żółć Pustyni Libijskiej.
— Jak widać, wiemy nawet, w jaki punkt naszego globu… — powiedział Rankon, jak gdyby kończąc zdanie rozpoczęte przed demonstracją. Milczeli.
— Projekcja przestrzenna… — szepnęła wreszcie Lena.
— Tak — podchwycił skwapliwie Rankon. — Odkryliśmy to zresztą przypadkiem. Ta Rotunda, wiesz? — zwrócił się do Batuzowa — Piotr opowiadał o dziwnych manewrach kuli zawieszonej na magnetycznych zastrzałach, pamiętasz? — Nie czekając na potwierdzenie mówił dalej: — To jest po prostu projektor. Sterowany stąd, z tego pulpitu. Nie wiem, jak to się stało, że mechanizm zaczął działać, kiedy weszliście tam wtedy. Zresztą — dodał po chwili — wielu rzeczy jeszcze nie wiemy…
— Libia… — szepnął Batuzow, jakby teraz dopiero dotarło do jego świadomości to, co zobaczył. — Kiedy…?
— Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu lat temu — odpowiedział Ruszkin. — To stwierdziliśmy dopiero dzisiaj. To znaczy, dzisiaj zyskaliśmy potwierdzenie. Tyleż lat próżnuje — jeśli tak można powiedzieć — ta druga wyrzutnia, wycelowana w Ziemię.
— A zatem byli tutaj…
— W latach tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa do czterdzieści sześć — podpowiedziała Ann.
— Czynna wyrzutnia ma taki sam projektor, po przeciwnej stronie — Ruszkin skinął głową, wskazując perspektywę hali. — Tylko ta linia, łącząca kulę ze ścianą, lśni tam ostrym blaskiem.
— Kulę?! — wykrzyknął Batuzow. — Ależ… czy to ich planeta?
Rankon pokiwał głową z powątpiewaniem.
— Nie sądzę. Po pierwsze jej powierzchnia jest jakaś gładka i monotonna, po drugie model jest znacznie mniejszy od tego tutaj, a po trzecie…
— Po trzecie — przerwał Potton — Procjon nie ma planet. A więc chodzi raczej o bazę na jakiejś asteroidzie albo czymś w tym rodzaju.
— Ziemia już wie? — spytał Andrzej. Rankon skinął głową.
— Meldunek poszedł wczoraj. Dzisiaj uzupełniliśmy go tylko wynikami analiz osadu.
— Czego?
— Osadu, warstw skorodowanych, przecież to jasne. W ten sposób udało się określić wiek tych konstrukcji i moment, w jakim zostały opuszczone…
— I w ten sposób wypełniliśmy naszą misję. Pierwszy etap zamknięty — powiedział Como. — Koniec.
— Albo początek — bąknął Potton. Rankon zmierzył go spojrzeniem.
— Cztery parseki — powiedziała Ann, zamyślona.
Читать дальше