— Witamy w naszej restauracji — odezwał się melodyjny, kobiecy głos. — Temperatura powietrza wynosi dziewiętnaście stopni. W najbliższych godzinach nie przewiduje się wzrostu zachmurzenia ani siły wiatru. Prosimy uprzejmie wybrać coś z karty. Dziękuję.
Naprzeciw każdego z foteli, na płycie stolika, zajaśniały niewielkie prostokąty. W ich wnętrzu, jak pod taflą powiększającego szkła, ukazały się tasiemcowe spisy potraw.
— Zjesz co? — spytała Ann.
— Tylko kawa.
— Bulion, omlet z groszkiem i dwie kawy — zadysponowała, nie zerknąwszy nawet w jadłospis.
— Bulion, omlet z groszkiem i dwie kawy — powtórzył głos — służymy uprzejmie. Dziękuję. W jednym z prostokątnych otworów przezroczystej nadbudówki o profilu greckiej amfory, biegnącej wzdłuż całej galerii, pojawił się mały, przysadzisty barek. Pobrzękując naczyniami podtoczył się chyżo do stolika. Jego wierzchnia płyta wysunęła się usłużnie w stronę Ann.
— Życzymy smacznego. Zapraszamy do naszych salonów klubowych na czwartym poziomie. Dziękuję.
Ann jadła szybko, spoglądając co chwila na Piotra, który odwrócony bokiem błądził spojrzeniem po zatoce i cyplu, jakby wypatrując kogoś w kropeczkach cienia pod mikroskopijnymi z tej wysokości, pastelowymi parasolami. Skończyła wreszcie i odsunęła talerz sięgając po kulistą filiżankę.
— Dlaczego właściwie mamy tam płynąć jakimś slingiem czy inną łódką zamiast po prostu polecieć? — spytała nagle.
Nie odpowiedział od razu. W dalszym ciągu spoglądał w dół, jakby jej słowa nie dotarły do jego świadomości. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Może nie chcieli, żebyśmy korzystali z publicznej komunikacji — powiedział niechętnie. — Każde dziecko musiałoby nas poznać. Tyle razy pokazywali nas we wszystkich programach…
— Nie podoba mi się to wszystko — mruknęła po chwili, jakby do siebie.
— Co ci się nie podoba?
— Cała ta konspiracja. Spotkanie w porcie, jacyś historycy, podróż nie wiadomo dokąd.
— Uhm…
Spuściła wzrok i zaczęła kręcić machinalnie łyżeczką w pustej filiżance.
— Kawę dają tu lepszą niż w Skandynawii — powiedziała bez związku.
— Uhm…
— Pierwszy raz jestem tutaj, w porcie.
— Wolałbym zawrzeć z nim znajomość w innych okolicznościach — powiedział nie odrywając spojrzenia od linii wybrzeża.
Podniosła głowę i rozejrzała się po galerii. Trzy stoliki dalej siedziała młoda para, chłopiec był odwrócony do nich plecami.
— Popatrz, jaka ładna dziewczyna. Pewnie Sycylijka…
— Uhm…
Spojrzała na niego uważnie. Następnie przechyliła się przez stolik i powiedziała cicho, zdumiona, jakby odkrywając jakiś sekret.
— Piotrze, ty się boisz…? Żachnął się.
— Co za bzdury… — urwał. Spojrzał na nią niecierpliwie. Po chwili odwrócił głowę, wracając do poprzedniej pozycji.
— Boisz się, boisz… — podjął jakby do siebie. — Ciebie natomiast rozpiera optymizm. Dlatego paplesz o kawie, porcie, o dziewczętach…
Nie ukrywając rozdrażnienia wstał, odsuwając gwałtownie fotel i oparł się o balustradę.
— Może to nie najszczęśliwsze słowo — przyznała spokojnie Ann. — Ale nie zezłościłbyś się tak, gdybym nie miała racji…
Wzruszył ramionami. Milczeli chwilę.
— Spójrz na tych ludzi — powiedział w końcu spokojniejszym tonem, zataczając ręką łuk nad zatoką, jej nabrzeżami i portami — witają się, żegnają, pewni, że za godzinę, jutro, za kilka dni spotkają się znowu. Spieszą się, niecierpliwią, uśmiechają… żyją, rozumiesz? Dwa miesiące temu należeliśmy do nich. Teraz jesteśmy na indeksie.
— Na indeksie — powtórzyła cicho. — Dlatego, że wiemy? Ale… cóż my właściwie wiemy?
— Wystarczająco dużo, żeby… — podszedł nagle do stolika, oparł się o blat i nisko pochylony, niemal dotykając jej głowy mówił półgłosem z gorzką ironią:
— Idź, przeproś na chwilę tę dziewczynę, która tak ci się podoba, i powiedz jej, że o kilka dni drogi stąd, na Marsie, jakieś istoty zbudowały wyrzutnię, zdolną przekształcić Ziemię w bezludne muzeum… cmentarzysko. Pozna cię na pewno i uwierzy. Obserwuj ją pilnie, kiedy wróci potem do swojego chłopca. Zobaczysz, czy dalej będzie mu patrzeć w oczy z taką ufną przekorą, czy skończy swoje lody, czy będzie się śmiać tak jak teraz… Idź, powiedz jej, że te istoty, które tam pozostawiły wszystko tak jakby jutro miały wrócić, lądowały kiedyś na Ziemi… może właśnie tutaj, gdzie podają kawę lepszą niż w twojej Skandynawii…
— Lądowali w Afryce — szepnęła bez przekonania.
— Właśnie. W Afryce. To znaczy że my, tutaj, możemy się beztrosko zabawiać rozmową o wszystkim, czy o niczym. Oderwał się od stolika, zaczerpnął głęboko powietrza i spojrzał na zegarek.
— Idziemy. Najwyższy czas. Pewnie już czeka.
Eskalator toczył się bezszelestnie skalną rynną, wzdłuż przystających do siebie krótszych krawędzi trójkątnych tarasów, szczerzących ku zatoce swe smukłe stożki po przeciwnej stronie sierpowatego półwyspu. Na wprost nich, w zasnutej delikatną mgiełką perspektywie majaczyły już sterczące z morza barwne wysepki, maczugi skalne, zębate mury zameczków i strzeliste baszty pałaców.
Nieco dalej ukazywały się miniaturowe lądy o konturach naśladujących zarysy kontynentów i oceanów. Fantazyjne boje, przedstawiające postacie z legend i baśni, wyznaczały zawiłe tory wodne, istny labirynt, rojący się od kajaków i małych, dziecinnych łódek. Wieże wentylacyjne i nadbudówki podmorskiego dworca afrykańskiego w Neapolu zaprojektowali jego twórcy jako jedyny w swoim rodzaju wodny park dziwów. Był tam kryształowy pałac Neptuna, on sam wraz ze swoją świtą przemierzał kanały w przezroczystej gondoli, siedząc jak gdyby okrakiem na falach, przed dziobami łódek wynurzały się śpiewające syreny, wodnice i inne utopce, z czarnej jak smoła skały zrywał się nagle ogromny Boreasz, bijąc sięgającymi nieba skrzydłami. W wąskim spienionym przesmyku czyhał na śmiałków upiorny Alaster, z urwistych brzegów wychylały się Scylla i Charybda, z mgły, zalegającej stale okolice jednej ze skrajnych wysepek, wynurzał się co jakiś czas „Latający Holender”, dobiegała wówczas smętna pieśń nucona nieprzerwanie przez jego przeklętą załogę. Można się tam było natknąć niespodziewanie na flotyllę smukłych okrętów Wikingów z zadartymi wysoko, strzelistymi dziobami, gdzie indziej niosło się melodyjne nawoływanie wyspiarzy, śmigających w maleńkich pirogach; pośrodku większego akwenu, imitującego Atlantyk, brzmiały basowe działa, wspaniała królewska karawela na próżno usiłowała dać odpór zgrabnemu okrętowi, na którego najwyższym maszcie powiewała ogromna czarna flaga z trupią czaszką. Obszar parku zaczynał się tuż za miejscem, w którym obcięty nos półwyspu zapadał w błękit zatoki, widzieli już nawet w oddali wąski pas wodnej gładzizny, otaczający cały ten akwen wyciągniętym ramieniem. Szerokim łukiem od lądu aż po horyzont biegł falochron polaryzacyjny, zasilany w energię z agregatów, wbudowanych w dno morza.
Wprost z rozsłonecznionych tarasów eskalator wpadł nagle w mroczną czeluść. Gwiazdy i księżyce, wpuszczone w opalizujące stalaktyty sztucznej groty, sączyły nikłe, bladozłote światło na spiętrzone ściany i zwisające ze stropu kanciaste głazy. Mimo woli odnosiło się wrażenie, że ten tunel służący przecież jedynie celom komunikacyjnym, zaprojektowali architekci niejako z rozpędu, działając wciąż jeszcze w świecie legend i baśni, do którego przenieśli się przy modelowaniu parku.
Читать дальше