Tor stawał się bardziej pochyły, jechali teraz w głąb, jeszcze kilka minut i przed nimi pojaśniało, ściany rozbiegły się nagle, nad głowami rozbłysł rój świetlnych napisów, strzałek, plansz i tablic informacyjnych. Minęli pierwsze ciągi automatów, ściany poszatkowane w barwne oczka niby pszczele plastry, w każdym pulsowało światełko; następnie, nie dojeżdżając do głównej hali, której daleka perspektywa otwierała się za przezroczystą grodzią, zeszli z taśmy, na wprost ażurowej ślimacznicy łączącej sień dworca z poziomami trapowymi. Ślimacznica wywiodła ich do niedużego kulistego pomieszczenia o szklanych ścianach. Dwa metry dalej, za idealnie przezroczystym pancerzem komory, wachlowały powoli szerokimi płetwami złociste, cętkowane ryby, wiły się jakieś ukwiały i stwory morskie, groteskowo powiększone wypukłością ściany. Z głębi wychynęła półotwarta, jakby w uśmiechu, gęba delfina. Salka była pusta, tylko pośrodku, w jednym z przepastnych foteli siedział samotny mężczyzna. Ujrzawszy ich wstał szybko i sięgnął do swego ręcznego automatu wywoławczego. Usłyszeli dyskretny sygnał potwierdzenia odbioru.
— Jestem Kulski, historyk — powiedział mężczyzna, podchodząc do Ann. — My się przecież znamy — wyciągnęła do niego rękę. — Byliśmy na praktyce u twojego profesora. Historia nawigacji, trzeci rok. Nie pamiętasz? Prowadziłeś ćwiczenia.
— A tak, rzeczywiście — przytaknął Kulski. W jego głosie zabrzmiało jakby roztargnienie. Trudno było dociec, czy przypomniał ją sobie naprawdę, czy też nie chciał po prostu tracić czasu na dalsze wyjaśnienia. Przywitał się z Pottonem i spojrzał na zegarek.
— Jesteście gotowi?
— Tak — odrzekł Potton. — Długo czekałeś?
— Kilka minut — machnął lekceważąco ręką. — Sling już podstawiony. Chodźcie.
Weszli do owalnej gardzieli windy trapowej. Jej tonący w niebieskawej zieleni szyb przypominał szklaną rurę wetkniętą pionowo w morze. Przezroczysta kabina drgnęła i z rosnącym przyśpieszeniem pomknęła w górę. „Jak tam, w podziemiach” — pomyślała Ann.
— Dokąd jedziemy? — spytał Piotr.
— Mamy sling do Aleksandrii — odrzekł Kulski. — Stamtąd zabierze nas helikopter.
Szklaną kabinę zalał nagle ostry, słoneczny blask. Zanim ponownie mogli otworzyć porażone oczy, winda zatrzymała się łagodnie. Znajdowali się w sklepionej, kloszowatej komorze, wieńczącej szyb na wysokości półtora metra nad poziomem morza. Tuż obok, niemal dotykając burtą baniastej ściany kołysał się łagodnie sling. Był to jeden z tych popularnych stateczków, jakich tysiące krążyło wzdłuż wybrzeży, całe ich sznury, podobne z lotu ptaka do nanizanych na niewidoczną nić przezroczystych paciorków, ciągnęły szlakami wszystkich mórz i większych jezior. Z profilu sling był podobny do dwóch przyłożonych do siebie szklanych spodków. W rzucie pionowym przedstawiał idealny krąg o średnicy od czterech do piętnastu metrów. Stateczki te, ślizgające się po grzbietach fal, były wyposażone w automatyczne stateczniki polaryzacyjne, dzięki którym nie bały się najsroższych choćby cyklonów. Służyły w zasadzie komunikacji przybrzeżnej, pełniąc po prostu funkcje taksówek, na pełne morza i oceany wypuszczali się nimi tylko szukający ciszy i wytchnienia turyści.
Ostatnia z dalekosiężnych linii pasażerskich uległa likwidacji w drugim dziesięcioleciu naszego wieku. Ci z wielkich armatorów, którym udało się uniknąć bankructwa, ulokowali swe kapitały w żegludze lotniczej i rakietowej. Trudno się dziwić, że Thorson i Półton byli niemile zaskoczeni poleceniem udania się do portu i perspektywą czekającej ich podróży morskiej. Żadne z nich nie zwróciło się jednak o wyjaśnienia do młodego historyka, wiedzieli, że tak oni, jak i on działają w myśl ustaleń Rady i kierownictwa Zespołu. Zresztą nękały ich poważniejsze troski. Na tak krótkiej trasie jak z Neapolu do Aleksandrii podróż slingiem, rozwijającym szybkość około dwustu kilometrów na godzinę, nie była doprawdy problemem, którym warto byłoby zaprzątać sobie głowę.
Wygodną, zabezpieczoną wysokimi burtami rynną przeszli na pokład łodzi. Szklane drzwi zamknęły się bezgłośnie za ich plecami. Kulski wskazał zapraszającym gestem głębokie, obrotowe fotele, podobne do tych, w jakie wyposażano kabiny statków kosmicznych, a sam podszedł do niskiego, poziomego pulpitu i nacisnął starter. Rozległ się głos automatycznego pilota, wzywający do zajęcia miejsca. Historyk obrzucił jeszcze badawczym spojrzeniem deskę rozdzielczą i z westchnieniem ulgi opadł na mięsiste siedzisko obok Ann. Potton zajął miejsce z tyłu. Przez pokład przebiegł krótki, ledwie wyczuwalny dreszcz. Na zewnątrz zbudził się delikatny szum, jak echo wiatru w niszy kominka. Płynęli.
Cień wielkiej, stalowej ważki ślizgał się po zboczach wydm, wyostrzał, to znów topniał w zaćmieniu, kiedy chmury nachodziły na kłującą biel stojącego w zenicie słońca. Rejon Pustyni Libijskiej, nad którym lecieli, pozo
stał bezwodnym rezerwatem; niemal o miedzę, w odległości kilkunastu kilometrów ciągnęła się już jednak granica saharyjskiego pasa sadów, widoczna z wysokości jak czarnozielona wstęga na linii horyzontu. Dniem i nocą paradowały tam po niebie tłuste, napęczniałe wilgocią obłoki. Część jak marudzące za stadem owieczki przedostawała się nad terytorium Libii, nie niosły jednak deszczu a tylko zbawcze dla podróżników i badaczy placki cienia.
Linia lotu helikoptera załamała się nagle, zaczęli opadać łagodnym skosem, szum śmigła narastał, zwalniali, wydało się, że wiszą nieruchomo w powietrzu. Z żółtego morza wyłoniły się nagle kontury jakiegoś maleńkiego prostokąta, który przekształcał się w oczach w biały, pustynny barak. Za nim ciemniało owalne wgłębienie, piaszczysty krater okolony walcowatym nasypem. Jeszcze chwila i dostrzegli jakby nić upstrzoną powtarzającymi się w równych odstępach zgrubieniami, opasywała całe otoczenie baraku zagarniając nielichy szmat pustyni, to było ogrodzenie. Budyneczek pęczniał, widać już było opatrzone markizami nieduże okna i drzwi, w których widniała postać mężczyzny. Nagle wszystko to przesłonił tuman piachu wzniecony przez bijący od śmigła wir, jękliwy szum nad ich głowami zaczął przygasać, przechodząc w coraz niższe i niższe rejony gamy. Jeden jedyny miękki wstrząs.
Kulski odsunął klapę i czekał chwilę na opadnięcie kurzawy, wreszcie skoczył. Natychmiast ujrzeli go znowu, skinął zapraszająco na Ann, wyciągając do niej ramię. Po chwili prowadził ich w stronę budynku, od którego nadchodził szybkimi krokami mężczyzna; dostrzegli go z góry. Na głowie miał azbestowy, pustynny kask, jego biała płócienna bluza spływała na nogawki drelichowych spodenek.
— Jesteśmy, profesorze — powiedział Kulski. — To jest Ann Thorson…
— Jakżeż — uśmiechnął się Corton — jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi. Od kiedy dowiedziałem się od Ann, na egzaminie, że pierwszym konstruktorem rakiet był Rosjanin polskiego pochodzenia, niejaki Sułkowski…
— Ależ masz pamięć, profesorze — zaśmiała się, wyciągając do niego rękę. Zarumieniła się jednak po uszy.
— Miło mi cię poznać, Piotrze — Corton zwrócił się z kolei do Pottona. — No cóż — ciągnął, wskazując zapraszająco wejście do baraku — chciałoby się powiedzieć: witajcie, zdobywcy. Chociaż czy ja wiem… Trzeba przyznać, że wpędziliście staruszkę Ziemię w nieliche tarapaty.
— To nie my — zaśmiał się niewesoło Piotr — my przekazaliśmy tylko informacje.
— Nie szkodzi — Corton uniósł dłoń i mówił z udaną powagą — starożytni despoci mieli zwyczaj ćwiartowania posłańców, przynoszących złe wieści. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie zwyczaje naszych przodków zasługują na pielęgnację, ale co do niektórych warto byłoby się może zastanowić…
Читать дальше