Bohdan Petecki
Messier 13
Nie miałem pojęcia, jak trafiłem w to niesamowite miejsce, na zastanawianie się nie pozostało mi jednak bodaj ułamka sekundy. Jaskrawe chmury dymu, mięsiste i ciężkie, w nagłych wybuchach podobne do płonącej plazmy, otaczały mnie ze wszystkich stron. Nie widziałem drogi, którą przyszedłem, nie było jej już, czułem tylko ognistą otchłań ziejącą za załomem skały. Grube, próżniowe buty nie chroniły moich stóp przed żarem. Jeśli natychmiast nie trafię na półkę, a raczej nikłą szczerbę w bazaltowej ścianie krateru, która sprowadziła mnie na to dno piekła, będę mógł przestać się śpieszyć.
Raptem dym zaczął rzednąć. Chmury zawirowały i utworzyły na wprost mnie niewielkie, koliste okno. Ujrzałem rozległą płytę, jakby pogorzelisko pełgające pojedynczymi płomykami. Dym po obu stronach przybrał barwę jasnopomarańczową, rozognił się, przyszło mi na myśl, że tuż obok wschodzi przerażające, bliskie słońce.
Wtedy ujrzałem Annę. Stała na krawędzi owego pogorzeliska z twarzą zwróconą w moją stronę. Rozkrzyżowała ramiona, jak dzieci bawiące się w ptaki. Nie mogłem widzieć jej oczu ani ust, oślepiony blaskiem rozpoznawałem zaledwie zarys jej głowy, przysiągłbym jednak, że się uśmiecha. W tym samym momencie poczułem w gardle gryzący smak wulkanicznych wyziewów. Pomyślałem, że w skafandrze powstała jakaś szczelina. Ale to nie miało już znaczenia. Odwróciła głowę i wtedy spostrzegłem, że nie jest sama. Kilka metrów za nią widniała drobna sylwetka mojej matki, a kiedy się w nią wpatrzyłem, tuż za nią wyrosła postać ojca. Równocześnie z nim pojawił się Rud, w zwykłym treningowym dresie, niedorzecznym w tym przeklętym miejscu. Ostatni raz byliśmy w klubie… zaraz, ile to już lat?… Nonsens. Cóż za nonsens. Przecież… Anna poruszyła się. Zrobiła krok w moją stronę i skinęła ręką. Napiąłem mięśnie do. bólu, próbując oderwać stopy od skały. Na próżno. Otworzyłem usta, żeby zawołać i w tym właśnie momencie płonąca płyta pękła jak cienka warstwa szkła. Tuż.przede mną otwarła się przepaść, trysnął płomień, a z nim rozpalone strzępy skorupy globu, który z całą pewnością nie mógł być Ziemią. Kiedy po chwili któraś z gwałtowniejszych erupcji przepędziła na mgnienie zwały dymu, Anny już nie było. Gdybym zrobił ten krok w jej stronę…
Nigdy się nie dowiem, czy chciała mnie ostrzec, czy też przyzywała mnie do siebie tam, gdzie była tylko niezgłębiona, ognista czeluść. Usłyszałem dźwięk, który pogrążył mnie w nagłej ciemności. Krater, dym, płomienie, wszystko to znikło jak zdmuchnięte. Jakieś odległe, śpiewne nawoływanie. Zaczerpnąłem bezwiednie powietrza i nie bez pewnego wysiłku otworzyłem oczy.
Sny. Nawiedzają mnie sny. Tylko tego mi jeszcze brakowało. Teraz, kiedy śpiąc czy czuwając, w działaniu i najgorszym ze wszystkiego oczekiwaniu muszę panować nad każdym moim gestem, słowem, każdym uczuciem. Kiedy nie, wolno mi dopuszczać do siebie zalążka jakiejkolwiek myśli, nie przesączonej uprzednio przez filtr zakodowanych w mej pamięci informacji, skupionych i uporządkowanych tak, aby służyły jednemu celowi. W razie potrzeby moja pamięć może, a nawet powinna, uciec się do pomocy sprzężonej z nią aparatury. Ale w tej aparaturze nie ma danych, dotyczących mojej przeszłości. Nie ma wzmianki o katastrofie lotniczej, która w ułamku sekundy pozostawiła mnie samego na świecie. Nie ma myśli, które mnie nachodziły, kiedy czekając na dworcu, skąd mieliśmy wszyscy razem pojechać na urlop, ujrzałem daleki błysk eksplozji i ohydny, tępy grzmot, w który natychmiast wmieszały się syreny pogotowia. O ratunku nie mogło być mowy i wiedziałem o tym na długo przedtem, zanim podeszli do mnie pracownicy linii lotniczej, smutni i zakłopotani, by poprosić mnie „na rozmowę” do gabinetu ich szefa. Nie poszedłem tam wtedy i nie poszedłem także na symboliczny pogrzeb, jaki z wielką pieczołowitością zorganizowało miejscowe koło pilotów. Symboliczny, oczywiście, bo ciała ofiar…
Dosyć. Inaczej okaże się, że wątpliwości Bessa, kiedy przyszedłem do niego prosić o przeniesienie do grupy operacyjnej, nie były tak bezsensowne, jak wtedy myślałem. Niczego, rzecz jasna, nie powiedział wprost. Jednak tak długo kluczył, aż w końcu sam spytałem, czy przedstawi mój wniosek Centrali, czy też boi się, że chcę przejść do „Trójki” pod wpływem chwilowego załamania, spowodowanego osobistymi przejściami, i woli nie mieć z tym nic wspólnego. Nie czekając na odpowiedź, z którą się zresztą nie kwapił, zapytałem jeszcze, czy jego zdaniem przesłanki mojej decyzji będą mieć jakiekolwiek znaczenie, skoro już znajdę się w grupie operacyjnej i otrzymam konkretne zadanie. Przemilczał i to. Delikatność nie była cechą, która go wyróżniała wśród pozostałych funkcjonariuszy SAO. Żaden z nas nie był delikatny. Taka praca.
Na zakończenie naszej pierwszej rozmowy powiedziałem, że wrócę do niego za tydzień i nie żegnając się wyszedłem. Może to poskutkowało, a może go jednak przekonałem, bo trzy dni później dostałem wezwanie. Następnego ranka zlikwidowałem swoje sprawy w biurze sztabu Słonecznej Agencji Obrony i przeniosłem się na poligon u południowych podnóży Atlasu. Tam z teoretyka, opracowującego zbiorcze dane, sprawdzającego sprawozdania i dorabiającego od czasu do czasu ideologię do działalności SAO, w czasie kolejnych kampanii prasowych inspirowanych przez naukowców, przeobraziłem się w praktyka. Zostałem agentem, jednym z tych, którzy dotychczas stanowili dla mnie bezimienną rzeszę funkcjonariuszy, rozsianych po niezliczonych bazach i stacjach pozaziemskich, a kojarzących mi się jedynie z sygnaturą informacji, wnoszonych w przystawki pamięciowe sekcyjnych komputerów i zapisywanych po selekcji w centralnym archiwum.
Nie byłem nowicjuszem. Oszczędzono mi testów socjologów, psychologów i specjalistów od procesów przystosowawczych. Przeszedłem zaledwie skrócony kurs taktyki i dwa staże, na Ganimedzie oraz w laboratorium galaktycznym Spi-11, tym samym, które czterdzieści lat temu jako pierwsze odebrało sygnały płynące z kierunku skupiska Messier 13. A teraz leciałem już w stronę gwiazd, w stronę tej trzynastki z katalogu średniowiecznego astronoma, autora pierwszego rejestru obiektów mgławicowych. Cel mojej podróży nie był jednak aż tak bardzo odległy. Na skraju sąsiedniej galaktyki czekała na mnie czwarta planeta Millsa, słońca niezbyt różniącego się od naszego, nazwana „Petty” na cześć jej odkrywców: Peterssena i Tytkina, i od kilkunastu lat goszcząca uczonych z Ziemi. Uczonych, a także takich jak ja. Chociaż ci ostatni przebywali nie na samej planecie, tylko na jednym z jej satelitów.
Dźwięk, który przepędził dręczące mnie sny i skłonił do otwarcia oczu, trwał nadal. Był to jakby cichy śpiew jednej napiętej struny. Upłynęło jeszcze kilka sekund, zanim zrozumiałem, co ten dźwięk oznacza. Statek wychodził z czarnego korytarza czasowego. Wracaliśmy do świata naszych niedoskonałych zmysłów, nawet jeśli był to świat próżni.
Powinienem teraz położyć się na wznak i leżeć bez ruchu, czekając, aż ucichnie ostrzegawczy sygnał. Cóż, kiedy od kilku godzin nie robiłem niczego innego. Spałem, zamiast czekać do pokładowej nocy. Więc teraz, na odmianę, postanowiłem wstać.
Od trzystu bez mała lat wiedziano o istnieniu w przestrzeni superwielkich pól grawitacyjnych, które początkowo kojarzyły się astronomom jedynie z tak zwanymi Czarnymi Dziurami. Kiedy dwa wieki temu Vivien ogłosił swoją teorię, ostatecznie zamykającą spekulacje na temat Einsteina w ten sposób, że nowy dział matematyki wchłonął po prostu całą geometrodynamikę z jej ultrateorią względności jako pewien szczególny przypadek, stało się jasne, że zjawiska towarzyszące owym polom umożliwią ludziom podróżowanie przez galaktyki z szybkością teoretycznie nieskończoną.
Читать дальше