Odpędziłem tę myśl. Nie pora myśleć o śmierci, pogrzebach i grobowcach. Niechby nawet kosmatych pasażerów statków kosmicznych, zbudowanych przez obcą cywilizację. Żywą czy już martwą. Ostatecznie nie sposób, na razie przynajmniej, wykluczyć, że spoczywajacy tuż przy mnie obiekt jest dziełem istot, które kiedyś zamieszkiwały Petty i że po wstępnych oględzinach przekażemy go archeologom, jak wszystko, co znajduje się na tej wciąż żywej planecie, która równocześnie jest tylko jednym wielkim cmentarzyskiem.
Czterdzieści pięć minut przeczekałem, drzemiąc z otwartymi oczami. Drgnąłem, kiedy mój odbiornik odezwał się głosem Bessa. Szef polecił mi otworzyć właz i wyjść na pokład sondy.
Kiedy otwarłem klapę, nie było już nade mną gwiazd. Przesłaniał je kadłub potężnego statku-stacji, wyposażonego we wszystko, co do badania, obrony i niszczenia zdołał wymyślić człowiek w ciągu tysiącleci swego istnienia. Błysnął silny reflektor. Chwilę przeczesywał okolicę, po czym objął oślepiającym blaskiem obcy obiekt i mnie, stojącego na pancerzu stateczku, który wobec otaczającego go bezmiaru był mniejszy od najmniejszej drobinki, jaką może sobie wyobrazić ludzki umysł.
Takich jak my nazywano kiedyś „gorylami”. Z tą różnicą, że „goryle” stanowili ochronę pojedynczych osobistości, a my wszystkich. Ziemi. Naukowcy w swoim pędzie ku kosmicznemu Kontaktowi zapominając o podstawowych warunkach bezpieczeństwa. Kiedy z naszego własnego, poczciwego Księżyca wracali pierwsi piloci, przechodzili na Ziemi długą kwarantannę, pomimo że już wtedy świat miał dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że na najbliższym satelicie nie ma najbardziej nawet prymitywnych form życia. Dzisiaj naukowcy chcieliby latać do wszystkich planet w naszej i sąsiednich galaktykach, buszować po nich do woli, wracać na Ziemię, stykać się z ludźmi i lecieć ponownie jak na spacer po wiosennej burzy. Pomimo że na wielu planetach istnieje życie, nawet wysoko zorganizowane jego formy, a teoria prawdopodobieństwa nadal daje nam gwarancję, że prędzej czy później na którymś z tych globów, w którymś z układów spotkamy cywilizację. I czyż powinniśmy do obcych istot podchodzić z mniejszą ostrożnością aniżeli do wracających kiedyś z martwego Księżyca naszych przodków? Wtedy istniało niesłychanie nikłe prawdopodobieństwo przeniesienia na macierzystą planetę nieznanych wirusów czy innych mikroorganizmów. Teraz stoimy wobec ewentualności świadomego, wrogiego działania. Tymczasem uczeni zachowują się tak, jakby posiedli już wiedzę o reakcjach, mentalności i zwyczajach wszystkich możliwych istot zasiedlających wszechświat, a o swoim upragnionym Kontakcie nie myślą inaczej, jak o radosnym spotkaniu dwóch spragnionych nawzajem swego widoku przyjaciół. Naukowcy… Naukowcy i „goryle”. Niech będzie. Ktoś w końcu musi to robić.
To słowo „goryl” dźwięczało mi w uszach jak niepożądana, natrętna piosenka. Nie wiem, kiedy sobie o nim przypomniałem i dlaczego wciąż powracało dzisiaj, kiedy, podobnie jak w ciągu ostatnich dwóch tygodni, pełniłem nudną i jałową służbę w kabinie nasłuchu. Jałową, bo nasze radiolatarnie, tachdary i inne „uszy”, których ogromne, sferyczne zwierciadła były rozsiane po całym satelicie, przynosiły niezmiennie te same trzaski i gwizdy, to samo pulsowanie dalekich i najdalszych słońc, galaktyk, kwazarów. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku. Skończyła się era niezrozumiałej mowy gwiazd, którą tak chętnie brano niegdyś za próby „porozumienia” z ludzką cywilizacją. Dobre kilkaset lat minęło, od kiedy z potężnego jak na owe czasy radioteleskopu w Arecibo popłynęły w kosmos wezwania człowieka, rzucone pod wpływem owych radosnych domysłów. Początkowo były to trzyminutowe emisje, zakodowane w języku matematyki i nadawane na dwóch częstotliwościach. Potem, oczywiście, miejsce radioteleskopów zajęły lidary i tachlidary. A odpowiedzi jak nie było, tak nie ma. Nie ma sygnałów od istot, które podobnie jak nasi uczeni marzyłyby o Kontakcie.
Zabawne, że to pierwsze w dziejach wezwanie z Ziemi skierowano właśnie w stronę skupiska gwiazd, noszącego nazwę "Messier 13". Zabawne, bo akurat na tym kierunku, najzupełniej zresztą przypadkowo, odkryliśmy układ Millsa, a w nim Petty. Można by więc powiedzieć, że historia tej planety, a raczej naszej eksploracji w jej rejonie, sięga zamierzchłej przeszłości. Tak jednak nie jest. Petty i pozostałe na niej pomniki zaginionej cywilizacji nie mają nic wspólnego z kierunkiem emisji, wybranym kiedyś przez astronomów i konstruktorów owego radioteleskopu w Puerto Rico. Nawiasem mówiąc ktoś szczególnie rozmiłowany w tradycji mógłby i nam, z SAO, przypisać długą genealogię. Pomijam już rodowód biorący początek w armiach czy choćby od wspomnianych „goryli”. Ale przecież jeszcze bodaj w dwudziestym wieku Kardaszew wyodrębnił trzy fazy rozwoju, przez które przechodzą wszystkie możliwe cywilizacje, i związał je z potrzebami energetycznymi, co zresztą akurat teraz już nie ma decydującego znaczenia. Pierwszy okres to czerpanie zasobów z macierzystej planety. W drugim cywilizacja podporządkowuje sobie własny układ słoneczny, a w trzecim okresie rozwoju sięga po rezerwy energetyczne całej galaktyki, co z kolei otwiera przed nią wszechświat. Otóż kiedy mówimy między sobą o „Trójce” czy „Trzecim Wydziale”, jak nas zresztą nazywają ludzie, wymawiając słowa „ci z «Trójki»” zawsze z pewnym charakterystycznym podtekstem, zapominamy, że w gruncie rzeczy zostaliśmy powołani jako Służba Trzeciego Okresu i w takim właśnie brzmieniu wcieleni do Słonecznej Agencji Obrony. Ci z „Trójki”. Dla jednych to znaczy ci, którzy bronią ludzi przed nieodpowiedzialną niefrasobliwością uczonych, dążących z pełnym i bezzasadnym zaufaniem do szczerych kontaktów z każdą możliwą cywilizacją, jaka tylko się nawinie na drogach naszych gwiezdnych pojazdów. Dla drugich natomiast, dla uczonych, „ci z «Trójki»” to faceci, którzy przeszkadzają. Kontrolują, ograniczają, zabraniają, wtykają nos we wszystkie sprawy dziejące się poza Ziemią i gotowi są otworzyć ogień do każdej, niechby nie wiem jak rozumnej istoty, przybywającej z głębi wszechświata, jeśli przedtem nie nabiorą absolutnej pewności, że ta istota nie jest w stanie zagrozić ludziom. Nie, że nie chce. Że nie jest w stanie. To dość istotna różnica. No cóż, uczonym wolno zbliżać się do wszystkiego i wszystkich z ufną naiwnością dziecka. Nam nie.
„Goryl”. Co, u licha. Z nudów pojawiają się natręctwa myślowe. Głupia historia.
Poprawiłem się w fotelu i wzmocniłem fonię. Kabinę wypełnił zbełtany jazgot wychwytywanych przez urządzenia nasłuchowe sygnałów. Chwilę siedziałem bez ruchu, łowiąc te wymykające się zwykłym określeniom dźwięki, jakbym chciał zagłuszyć własne myśli, po czym zlustrowałem uważnie wskaźniki komputera i niespodziewanie dla samego siebie przesunąłem tłumik fonii do oporu. Nastała nagła cisza.
Odetchnąłem głęboko. Tak, to już dwa tygodnie. Początkowo trzy czy cztery razy byłem wzywany do Bessa, kiedy ten dokumentował znaleziony przez nas obiekt z trupem na pokładzie. Potem przestałem im być potrzebny. Trzy dni po moim przybyciu na stację wylądowały tutaj dwa wielkie statki przybyłe prosto z Ziemi. Obydwa należały rzecz jasna do SAO, jeden przywiózł kwiat naszych specjalistów z Akademii Medycznej, a drugi najtęższe głowy Akademii Technicznej. Oddano im do dyspozycji całą stację, przenosząc stałe służby, jak na przykład nasłuchu, do zaimprowizowanych pomieszczeń, byle jak zabezpieczonych przed promieniowaniem skleconymi naprędce ekranami. Nie mogłem mieć żalu, że przestali się mną interesować. Na dobrą sprawę powinienem wracać na Ziemię. Moja pierwsza misja zakończyła się fiaskiem. Bez mojej winy wprawdzie, ale w naszej służbie nikt nigdy nie pyta o winę. Albo się coś udaje, albo nie. W tym drugim wypadku lepiej nie powoływać się na przeszkody obiektywne. Co do mnie, nie miałem już przecież czego szukać na Petty po tym, jak musiałem się zdekonspirować. Jako agent SAO mógłbym tam co najwyżej urządzić sobie chatkę pustelnika.
Читать дальше