Nóg mi nie skracano. Pewnie powinienem być za to wdzięczny owym „naszym specjalistom”, bo jednak co kości, to kości. Pogodzono się jakoś z faktem, że jestem o dwie głowy wyższy od znalezionego w kosmicznym wraku martwego pilota. Ale i wśród swoich uchodziłem za drągala. Ostatecznie przy spotkaniu z obcymi mogłem stąpać na ugiętych kolanach. Przy spotkaniu, do którego i tak nie dojdzie, o czym — za to mogłem dać głowę — nie ja jeden byłem przekonany. To prawda, szansa była. Taka jak zetknięcie się w przestrzeni dwóch gwoździ, wystrzelonych z dwóch różnych galaktyk. Ale była.
Oderwałem się wreszcie od lustra i, mimo woli kołysząc się w biodrach i ramionach jak prawdziwa małpa, poszedłem do mojej kabiny, gdzie wbiłem się w przygotowany dla mnie kombinezon. Był zrobiony na miarę, jeśli to odpowiednie określenie. Nawet wymyślili specjalną kieszeń na owe paluszki, sterczące z wybrzuszonej klatki piersiowej, z którymi zresztą i tak nie wiedziałem, co robić. Nie umiałem się nimi posługiwać i nie przychodziła mi do głowy żadna sytuacja, w której ten stan mógłby ulec zmianie. Diabli wiedzą, co oni robili tymi kiełbaskowatymi, pozbawionymi paznokci i otoczonymi szczególnie delikatną skórą wyrostkami. Byłem rad, że z trudem bo z trudem, ale mogłem jednak umieścić je w owej nadzwyczajnej kieszeni i starać się zapomnieć o ich istnieniu.
Skafander był już gorszy. Stanowił wierną kopię kosmicznego ekwipunku obcego i dlatego wydał mi się bardziej krępujący. Zbadali materiał, z którego go sporządzono i postarali się o podobny. Nie przypominał w niczym przewiewnej, ziemskiej tkaniny, używanej do szycia kombinezonów, a także naszych skafandrów, z wbudowaną w nie aparaturą, tak dobrze znaną każdemu z nas. Tam na przykład, gdzie mój zwykły strój miał pięć klawiszy łączności, tutaj znajdowały się jakieś trójkątne wypustki o niewiadomym przeznaczeniu. Podręczny anihilator, który wbudowano w jakiś aparat, znaleziony przy obcym, miał kolbę stanowczo za długą jak na pięć palców, natomiast spust był tak skonstruowany, że nie mogłem nauczyć się trafiać w niego żadnym z moich obecnych sześciu. Osobny problem stanowiły butle tlenowe. Po obu stronach garbu na plecach obcego jego skafander miał wprawdzie coś w rodzaju stelaży, ale żadnych pojemników w tamtym pojeździe nie znaleziono. Mnie osobiście najmniej to martwiło, ponieważ na Petty jest znakomita atmosfera, znacznie przyjemniejsza od ziemskiej, ze względu na wyższy procent tlenu, ale zastanawiałem się, jak wybrnięto z tego dylematu w wypadku Weytha. Zwłaszcza że „naszym specjalistom”, jak wywnioskowałem z braku odpowiedzi na moje kilkakrotnie powtórzone pytanie, nie udało się wyjaśnić, jaką mieszanką oddychał obcy pilot. Miał płuca podobne nieco do ludzkich, ale takie płuca mogą przecież pracować w każdej atmosferze, byle ciśnienie odpowiadało budowie pęcherzyków. To pewne, że nie chciałbym być w skórze Weytha. Chociaż powiedzenie, że nie chciałbym być w czyjejś skórze, musiało teraz brzmieć w moich ustach co najmniej dziwnie.
Kiedy następnego dnia rano po operacji udałem się znowu do oszklonej salki, Bess już na mnie czekał. „Specjalistów” reprezentował jedynie ów łysy grubas, który w czasie pierwszej rozmowy poświęcał mi najwięcej uwagi. Weytha ani pozostałych akademików SAO nie było. Co do tego pierwszego wolałem nie pytać, czy będą z nim rozmawiać osobno. Jak najmniej pytań, to mądra dewiza. Zwłaszcza pytań nie dotyczących spraw bezpośrednio zainteresowanego i takich, na które nie ma zadowalających odpowiedzi.
Na mój widok Bess skrzywił się i odwrócił głowę. Przynajmniej szczerze. Wolałem to od pełnego zachwytu uśmiechu „specjalisty”. Nie pozwoliłem mu czekać. Spojrzałem na niego i wyszczerzyłem zęby. Spoważniał od razu.
Bess milczał jeszcze chwilę, po czym przystąpił do rzeczy. Na jego pulpicie pojawiły się szczegółowe mapy Petty. Uruchomiłem mój nadajnik i połączyłem się z komputerem statku, który czekał już na lądowisku i który na Petty miał mi służyć jako baza wypadowa, mieszkanie i laboratorium. Oczywiście zaopatrzono go w specjalne urządzenia maskujące.
Słuchałem opowieści o tajemniczych zjawiskach, zaobserwowanych na planecie, zapoznawałem się z terenem, zapamiętywałem granice rejonów eksploracyjnych archeologów. A jeśli czegoś nawet nie zapamiętałem, zastępowała mnie w tym automatyczna przystawka komputera, do której w razie potrzeby będę mógł w każdej chwili sięgnąć. Co natomiast sam musiałem wiedzieć, nawet wyrwany ze snu pośrodku nocy, to współrzędne mojego stanowiska i symbole kodu, którym miałem się porozumiewać z satelitą. Rzecz jasna ten kod pobiegnie wiązkami nieuchwytnymi dla stacji nasłuchowych naukowców, ale tak było przecież zawsze. Sądząc z mapy, miejsce pobytu na Petty nie powinno budzić moich wątpliwości. Był to porośnięty ponoć niska, jakby stepową zielenią obszar nad brzegiem centralnego oceanu, w ciepłej strefie klimatycznej i w odległości zaledwie godziny lotu od jednego ze skupisk starych miast, w którym rezydowali nasi humaniści. Prawdopodobieństwo wykrycia mnie przez ich patrolujące powietrzne obszary globu maszyny było żadne, wspomniałem już o maskowaniu i mogłem, mieć pewność, że będzie aż nadto dobre. Pod tym względem Agencja dysponowała naprawdę najlepszymi specjalistami.
Była późna noc, kiedy opuszczałem oszkloną kabinę. Noc według ludzkiego zegara biologicznego, jeśli wolno mi było jeszcze takim się posługiwać. Ale inna miara czasu w przestrzeni nie istnieje, a ja, choć owemu grubemu facetowi z Akademii SAG wydałoby się to może niestosowne, nadal czułem się człowiekiem.
Lądowałem trzy dni później, w słoneczne popołudnie, dokładnie w miejscu przewidzianym programem lotu Wybrałem niewielki, półkolisty placyk w podłużnym zagłębieniu, przypominającym wąwóz o bardzo łagodnych stokach. Szczyt statku wystawał ponad okoliczne wzniesienia, zapewniając mi doskonałą widoczność, nawet bez uciekania się do pośrednictwa ekranów.
Kiedy tylko promieniowanie pozostałe po wybuchach chemicznych silników kierunkowych spadło do dopuszczalnej wartości, zamaskowałem rakietę i przeprowadziłem operację osłony. To znaczy wysłałem automaty strażnicze, zaprogramowane tak, by pokryły siecią pól siłowych całe koło, pośrodku którego stanął statek. Promień tego koła nie był mały, wynosił mniej więcej sześćset metrów. Tak wypadło, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu
Natychmiast po ukończeniu wstępnych czynności przekazałem raport Bessowi, po czym wziąłem lekką, pomalowaną na jasnobłękitny kolor sondę i poleciałem rozejrzeć się po okolicy. Nie zabawiłem długo i nie odkryłem niczego podejrzanego. Wracając, stwierdziłem z zadowoleniem, że dla kogoś obcego mój statek jest nie do wykrycia, nawet z odległości dosłownie kilku metrów. Jak zwykle maskowanie było idealne. Przemknęła mi myśl, że aparaty radiolokacyjne naukowców zapewne wykryły moje zbliżanie się do planety. Jeśli tak, znowu będą mieli o czym mówić. Kto wie, może już w tej chwili płynie w kierunku Ziemi meldunek o jeszcze jednym tajemniczym zjawisku, przemawiającym za obecnością na Petty istot całkowicie odmiennych od ludzi. Co najzabawniejsze, nie byłoby to znowu tak dalekie od prawdy…
Miałem trochę kłopotów w łazience, zanim udało mi się jako tako umyć skórę twarzy pod miękką, ale gęstą sierścią. Ciągle — jeszcze przebierałem moimi dwunastoma palcami jak niemowlę, które odkrywa własne ciało i bawi się jego budową, całkowicie dla niego niedorzeczną i niezrozumiałą. Z ułożeniem się do snu także nie było najlepiej. Dwa garby, z przodu i z tyłu, to za wiele, nawet dla najmniej wymagających agentów. O łóżku, przystosowanym do moich nowych kształtów, oczywiście nie pomyśleli. Nie było przecież potrzebne do wykonania zadania. Co innego fotel sterowniczy. Ten potrafili pięknie wymodelować, ba, zadbali nawet o to, bym do podajnika żywnościowego mógł sięgnąć owymi piersiowymi paluszkami, czego nawiasem mówiąc nie próbowałem nawet dokonać. Obiad zjadłem dopiero po kąpieli, bezpośrednio przed zaśnięciem.
Читать дальше