Kiedy pojaśniało na dobre, postanowiłem wyjść. Agregaty stymulujące pole siłowe pobierały już zwykłą moc, wszystkie urządzenia działały normalnie, łączność zarówno z Bessem jak i moimi własnymi automatami przebiegała bez zakłóceń, słowem sielanka. Na wszelki wypadek zabrałem jednak z ładowni janusa i, pilotując go zdalnie falami radiowymi, utrzymywałem w odległości dziesięciu metrów za sobą.
Nie uszedłem daleko. Natychmiast po opuszczeniu chronionej strefy moje stopy ugrzęzły w jakiejś galaretowatej masie, jakby w czasie burzy morze wyrzuciło daleko w ląd miliardy wielkich meduz. Rozejrzałem się. Jak okiem sięgnąć, cała powierzchnia ziemi pokryta była metrową co najmniej warstwą tej idiotycznej żelatyny. Zrozumiałem, czemu automaty potrzebowały więcej mocy niż normalnie. Jej pobór musiał w pewnym momencie przekroczyć dopuszczalne granice, skoro komputer postanowił zaalarmować załogę.
Postałem kilka minut, przyglądając się miejscu, gdzie moje nogi ginęły z pola widzenia, grzęznąc w spadłej z nieba galarecie, po czym zawróciłem i nie bez uczucia ulgi wyszedłem na suchy grunt, Poleciłem automatom zbadać zaścielającą ląd substancję i ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości, że mam do czynienia z czymś naprawdę bardzo podobnym do najzwyczajniejszej żelatyny. Wtedy przypomniałem sobie, co już bardzo, bardzo dawno temu pisano o tak zwanych piorunach kulistych, jak wtedy je nazywano, i towarzyszących im zjawiskach „lądowania” na Ziemi ogromnych bryj lodu, martwych zwierząt czy właśnie substancji zbliżonej do żelatyny. Jeżeli wyjaśnienie tego, co leżało przed moimi oczami, było tak proste jak tamtych fenomenów, to nie miałem czym
zawracać sobie głowy. Co nie zmieniało faktu, że owa pokrywająca ląd trzęsiączka wydała mi się w najwyższym stopniu obrzydliwa. Na szczęście topniała dosłownie w oczach, jak śnieg rzucony na rozgrzany piasek, i tak samo szybko wsiąkała w ziemię. Nie upłynęło piętnaście minut, a krajobraz wrócił do swojego zwykłego wyglądu. Stłamszona galaretą roślinność odetchnęła i na powrót przybrała postać jedwabistego, długiego i zmierzwionego futra.
Wróciłem do statku, wpisałem wyniki analizy do przystawki pamięciowej i przesłałem to wszystko wraz ze stosownym opakowaniem Bessowi. Nie oczekiwałem odpowiedzi i miałem rację. Cóż, zwykła burza.
Nie kładłem się już. Zjadłem kostkę koncentratu, popiłem kawą i zasiadłem za pulpitem. Nałożyłem na głowę słuchawki, żeby nie tracić kontaktu z akustyczną sygnalizacją mojej „straży”, i włączyłem aparaty nasłuchowe zainstalowane w górach.
Uderzyła mnie cisza. Sprawdziłem sygnalizację łączności, ale linie były w porządku. Co się więc stało? Pospali się? Zatopiła ich burza? Z pewnością niejedną już przeżyli tutaj w swoich bazach. Wyjechali na spacer? Wszyscy?
Przeprogramowałem centralkę komunikacyjną i kazałem szukać na wszystkich częstotliwościach. Równocześnie zlikwidowałem blokadę kierunkową. W tym samym momencie ich usłyszałem. Nasze pelengi działają błyskawicznie. Zanim jeszcze dotarło do mnie znaczenie słów, a raczej okrzyków, które wymieniali, wiedziałem, że znajdują się po tej stronie śródlądowego morza i że przekroczyli już pasmo górskie. Inaczej mówiąc byli na mojej pustyni, czyli bardzo blisko. Nie kierowali się jednak w moją stronę, tylko nieco bardziej na wschód. Zmierzali prosto do centrum największego na tej planecie bezwodnego obszaru, jakim kiedyś u nas była Sahara.
Ale to jeszcze najmniejsze. Kiedy wsłuchałem się w to, co wykrzykują, w pierwszej chwili przebiegły mi po plecach jakby drobniutkie, lodowate mrówki. Niezbyt się pomyliłem. Opuścili bazę chyba wszyscy. W każdym razie centralną bazę, dysponującą największymi agregatami energetycznymi i wszystkim, co ludziom zamieszkałym chwilowo na tym globie było niezbędne do przetrwania. I to opuścili ją w okolicznościach, które nie pozwalały mi pozostać obojętnym.
— Gdzie jesteś?! — zabrzmiał w głośniku gorączkowy, wysoki głos mężczyzny. — Nie słyszę cię! Beccari! Beccari!
— Nie mam go na nasłuchu — odpowiedział drugi głos, któremu towarzyszyły trzaski jakby wyładowań. — Nie mam go od kilku minut! Widzisz coś, Monk?
— Kto mówi? — zabrzmiał trzeci głos, tak czysto i pozornie blisko, że aż się wzdrygnąłem. — Tu Beccari. Tu Beccari. Sem, Monk, dlaczego nie odpowiadacie? Gdzie jesteście…
Trzaski. Przez chwilę słyszałem tylko szumy i zakłócenia, jakbym tkwił w tamtej swojej kabince nasłuchu na satelicie i przysłuchiwał się mowie gwiazd.
— Miałeś namiar? — spytał mężczyzna, którego usłyszałem pierwszego. — Słuchaj, Monk, halo?!
— Jestem, Sem. O co chodzi?
— Miałeś namiar Beccariego? Tam, gdzie go ostatni raz usłyszałeś?
— Tu Beccari. Tu Beccari. Dlaczego nie odpowiadacie?…
— …giego równoleżnika. Mniej więcej trzydzieści kilometrów — głos kogoś, kogo nazywano Monkiem. — Jadę tam pełną mocą silników. Podać ci kierunek?
— Nie trzeba. Ja…
— Tu Beccari — głos mówiącego wzniósł się w wyższe rejestry gamy. — Widzę obiekt! Słuchajcie! Widzę obiekt! Jest ogromny…
— Monk, Monk…
Nie mogłem zwlekać. Wiedziałem już dość. To jedno słowo „obiekt” powiedziało mi więcej niż wszystkie rozmowy, które mógłbym jeszcze podsłuchać. Nie miałem chwili do stracenia. Można się było tego spodziewać. Zobaczyli coś. Zobaczyli i ruszyli wszyscy, ilu ich było, zostawiając bazę na łasce automatów… które wcale nie były zaprogramowane zgodnie z instrukcjami SAO…
Minutę później siedziałem już w janusie. Zdążę. Muszę zdążyć. Na ekranie mój komputer malował wyraźnie drogę, którą poruszały się ich pojazdy. Było ich cztery. Słyszałem trzy, przy czym jeden z nich, ten, w którym przy radiu siedział ów Beccari, nie miał łączności z pozostałymi. Byłem bliżej punktu, do którego zmierzali, niż oni. Przetnę im drogę. Zatrzymam ich, jeśli zajdzie potrzeba, lub przynajmniej będę w pobliżu na wypadek, gdyby to, co „widział” Beccari, tym razem miało nie być złudzeniem..
— Monk, Monk! — wychrypiał głośnik. Aparatura statku przekazywała nasłuch bezpośrednio do kabiny mojego pojazdu. — Monk — zabrzmiało raz jeszcze. Cisza.
Spojrzałem na licznik. Nie mogłem szybciej. I tak dobrze, że cała ta heca rozgrywa się teraz, a nie w czasie burzy. Wątpię, czy udałoby mi się rozwinąć normalną szybkość nad tym galaretowatym bagnem.
— Mam go przed sobą — czysty głos Beccariego. — Zwalniam. Widzę dysk… raczej jakby kopułę… błagam, odezwijcie się. Halo, Monk! Halo. Sem… oo…
Głos urwał się nagle. Ponownie odruchowo utkwiłem wzrok w liczniku. Niech ich licho, tych z Akademii. Broń, choćby nie wiem jak niezawodna, w połączeniu z brakiem szybkości może stwarzać sytuacje doprawdy zabawne… gdy nie kończą się tragicznie. Setki lat SAO doskonaliła sprzęt, oczekując chwili kiedy trzeba go będzie użyć. Kiedy w ogóle można go będzie użyć. Gdyby teraz właśnie nadchodziła taka chwila, gdyby ten facet naprawdę miał ich przed sobą i gdybym ja nie zdążył… ten pierwszy od setek lat raz, ten jeden jedyny raz…
— Nie mogę… — głos Beccariego był roztrzęsiony i zmieniony, pomimo że nadal brzmiał tak, jakby mówiący siedział obok mnie, w wolnym fotelu — silniki odmawiają posłuszeństwa. Słuchajcie, uważajcie… tu jest jakieś pole… widzę ich, och, widzę ich!…
Milczenie.
— Tu Monk, słyszysz mnie, Sem?
— Wszystko w porządku, Monk, do miejsca, w którym ostatni raz miałeś kontakt z Beccarim, pozostało mi jakieś pięć kilometrów. Zaraz uruchomię pelengator. Musi tu przecież być. Jaką masz szybkość?
Читать дальше