Nic jednak nie mogłem zrobić. Pozostało mi tylko patrzeć i liczyć na to, że opis, jaki wniosę później w zespoły analityczne komputerów, przybliży nas do wyjaśnienia zagadki. Więc patrzyłem. Nie spuszczałem nawet zasłon przeciwsłonecznych, chociaż gasnące i pojawiające się na powrót barwne rozbłyski kłuły mnie boleśnie w oczy. Na szczęście nie trwało to już długo. Pozioma tęcza przestała się wkrótce zwijać jak karnawałowa serpentyna i znieruchomiała. Jeszcze chwilę później zaczęła szybko blednąc. Gasnące światło nie pulsowało już w rytmie obracającej się powoli latarni morskiej. A po upływie następnych dwóch minut to wypłowiałe już świetlne koło zaczęło płynąć w górę, najpierw wolno, następnie coraz szybciej, aż rozmyło się nade mną, na wysokości, gdzie sprawiało wrażenie nikłego, poświęcającego kółeczka dymu. Chwilę trwałem jeszcze bez ruchu, z głową zadartą w górę, aż nabrałem pewności, że niebo jest czyste, granatowe i że jedyne światło, jakie dociera do moich oczu, zawdzięczam gwiazdom oraz Millsowi, oświetlającemu tarczę księżyca. Wtedy wróciłem do normalnej pozycji, zamknąłem oczy i trzymałem je dłuższą chwilę zamknięte, oddychając głęboko i nie myśląc o niczym. To, co widziałem, nie było brzydkie. Powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. Malarzy z pewnością uderzyłaby przede wszystkim uroda zjawiska. Ja jednak nie byłem malarzem, a o uczonych humanistach miałem obowiązek myśleć kategoriami SAO. Rola, jaka mi przypadła, wykluczała estetyczną klasyfikację zjawisk. Mogłem je dzielić jedynie na znane, to znaczy bezpieczne, i nieznane, a więc wchodzące w zakres mojego działania. Nie oczekiwania ani przypatrywania się, tylko t działania. Niechby mi jednak ktoś spróbował powiedzieć, że tutaj przed chwilą mogłem coś zrobić. Bess czy któryś z jego mądrych doradców. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spróbowali. Wiedziałbym, co im odpowiedzieć. To wiedziałbym całkiem dokładnie. Tak samo jak dokładnie nie wiedziałem, co mianowicie mógłbym jeszcze zrobić, pozostając w miejscu, nad którym przyroda Petty, sama lub z czyjąś pomocą, pobawiła się kolorowymi światełkami.
Swoją drogą, jestem tutaj trzeci dzień i nie było nocy, podczas której nic by się nie działo. Jeśli tak jest zawsze, trudno się dziwić tym z bazy, za górami i morzem, że puszczają w ruch wyobraźnię. W dodatku gdyby to, co ostatnio widzieli na pustyni, naprawdę przypominało kosmiczny pojazd…
Ruszyłem. Kilkanaście minut płynąłem jeszcze prosto przed siebie, oddalając się od lądu, po czym zmieniłem kierunek i zacząłem zataczać szeroki łuk. Spenetrowałem tej nocy spory szmat oceanu, nie natrafiając już jednak na świecące koła, tęcze, cienie rakiet ani w ogóle na nic, co mogło zaprzątnąć moją uwagę. Po powrocie przekonałem się, że automaty strażnicze także nie zanotowały najdrobniejszego ruchu w okolicy statku. Wtedy poświęciłem jeszcze pół godziny komputerowi, powiedziałem kilka słów Bessowi, budząc go, zdaje się, ze snu i sam ułożyłem się w fotelu. Tym razem zasnąłem od razu. Nawet garby z przodu i z tyłu nie były mi w stanie w tym przeszkodzić.
Kiedy się obudziłem, na zewnątrz znowu panowała noc. Przespałem cały dzień. Komputer pozwolił mi leniuchować tak długo, jakby sam potrzebował czasu, żeby przetrawić wszystko, co wprowadziłem do jego bębnów pamięciowych.
Przygotowałem się do wyjścia, po czym usiadłem przed pulpitem i przesłuchałem to, co moja aparatura podsłuchała w bazie naukowców. Niektóre partie przeleciałem, zależało mi tylko na jednym: czy nie wybierają się znowu na jakąś nocną łazęgę. Ale na szczęście nie było o tym mowy. Wrócili, zdaje się, do swoich zwykłych zajęć, w każdym razie gros rozmów dotyczyło nowo odkopanej budowli, w której fundamentach znaleziono konstrukcje, napędzane niegdyś energią termojądrową. Tak, to była zupełnie normalna cywilizacja, ci kosmacze, jeśli rzeczywiście oni rezydowali kiedyś na Petty.
W odległości mniej więcej dwustu kilometrów od statku musiałem zwolnić bieg łazika, bo step przechodził tutaj w obszar niskich wzgórz, na których coraz częściej pojawiały się drzewa, bardziej podobne do liści ziemskich kaktusów niż do naszych dębów, kasztanów czy sosen. Skręciłem i jechałem dalej, trzymając się stale skraju pustyni, aby mieć możliwie największe pole obserwacji.
Minęły trzy godziny, od kiedy opuściłem statek. Dochodziła północ. Jak dotąd nic się nie działo i zacząłem powoli nabierać przekonania, że przynajmniej ta noc upłynie spokojnie. Myliłem się jednak. I to jak jeszcze. Nikt dotąd tak się nie pomylił.
Na wierzchołku któregoś z kolei wzgórza przystanąłem na moment i przez chwilę wodziłem wzrokiem po poświęcającym w blasku księżyca piasku pustyni. Następnie bez żadnej myśli, raczej dla zabicia czasu aniżeli z obowiązku, włączyłem głośniki aparatury podsłuchującej bazę. Włączyłem i w pierwszej chwili pomyślałem, że dostałem się w jakąś cudaczną, niemożliwą „pętlę czasu” i przeżywam na nowo wypadki minionej doby. Te same urwane zdania, okrzyki i wezwania. Te same okresowe zaniki łączności pomiędzy uczonymi, podzielonymi na grupy. Bo podzielili się znowu. I znowu pozostawili bez opieki swoją główną bazę, pozbawiając się jej zasobów energetycznych i aparatury. Na szczęście nie zmierzali daleko. Tym razem rzekomi obcy wylądowali dosłownie pod nosem jednego z podobozów, także na skraju śródlądowego morza, ale mniej więcej sto kilometrów na wschód od centralnej bazy. Tylko że teraz, jak wynikało z potoku słów ludzi tkwiących w „nawiedzonej” filii, przybyszom ani się śniło uciekać. Uczeni powtarzali w kółko, że widzą wielki, spodkowaty pojazd, stojący kilkadziesiąt metrów od brzegu morza, przy samej granicy wykopalisk. Obok niego miały się kręcić jakieś mniejsze, „malutkie”, jak je określili, dyski, szczelnie zamknięte. Żywych istot nie zauważyli. Może właśnie dlatego udało im się zachować tyle przynajmniej zdrowego rozsądku, żeby nie wyłazić z pomieszczeń obozu i nie lecieć z otwartymi ramionami w stronę tego czegoś, co widzieli. Ale to raczej nikła pociecha.
Spojrzałem na licznik, wziąłem namiar i zmierzyłem czas. Żebym nie wiem co robił, nie zdążę. Nie mogę zdążyć. Jak to jest, kiedy człowiek czegoś nie może, a musi? Wtedy robi to, co jest niemożliwe.
Posłałem mojemu statkowi sygnał alarmu. Kiedy pokładowy komputer zameldował mi o gotowości do startu, określiłem dokładnie współrzędne lądowiska i zablokowałem mikser sprzężenia z aparaturą sterowniczą. Musiałem wnieść jeszcze poprawkę do programu, bo komputer nie chciał przerywać ochronnego pola siłowego i pozostawiać na pastwę losu automatów strażniczych oraz zagrzebanej w nadbrzeżnych wydmach aparatury. Straciłem na to mniej więcej trzy sekundy. Moment później na skraju widnokręgu ujrzałem błysk anihilacji. Statek startował jak na poligonie, w warunkach bojowych. Po moich automatach pozostały w tej chwili rozlane mataliczne plamy. Minie kilka minut, zanim zaczną zastygać w nieregularne, wtopione w ziemię bryły.
Udało mi się utrzymać rakietę w pionie do punktu odległego od wzgórza, na którym stałem, o niespełna kilometr. Wtedy osadziłem statek, ukrywszy się uprzednio na wszelki wypadek za zboczem wzniesienia. Komputer wykonywał sklecony naprędce program i należało się liczyć z wszelkimi niespodziankami. Obeszło się jednak bez nich. Nie czekając, aż promieniowanie spadnie do przyzwoitego natężenia, przeleciałem łazikiem przez płonące kałuże roztopionego piasku i tkwiąc nadal wewnątrz zamkniętej szczelnie kopuły, wydałem polecenie otwarcia głównego włazu. Zatrzymałem platformę windy pół metra nad ziemią, chroniąc ją przed bezpośrednim zetknięciem ze skażonym gruntem, i wskoczyłem na nią z obudowy silnika, na którą wlazłem prosto z kabiny. Wjechałem na górę, sprawdziłem zamknięcie włazu, po czym natychmiast, w promieniującym jeszcze ciągle skafandrze, dałem sygnał startu. Na dole kolejny mój pojazd, nieszczęsny łazik, zmienił się w kałużę, ale nie pomyślałem o tym. Nie słuchałem nawet, co dzieje się u naukowców. Teraz nie czas było bawić się ich pogaduszkami. Jeśli obcy naprawdę zdecydowali się na kontakt.. bo po cóż by inaczej lądowali im pod nosem?…
Читать дальше