— Ponad dwieście. Monk, dogonię cię za kilka minut. Widzę już dyszę twojego silnika. Może warto zwolnić, żeby nie przeoczyć Beccariego? Jeśli ma jakiś defekt?
— Nic mu nie będzie, a tamci… to znaczy myślę, że najpierw trzeba sprawdzić…
Otóż właśnie. Człowiek? Najpierw trzeba sprawdzić, czy nie da się porozmawiać z obcymi. Jeśli to rzeczywiście obcy, pierwszy raz w historii naszego świata, obcy, którzy sparaliżowali pojazd Beccariego. Co mu się mogło, do diabła, przydarzyć z tą łącznością?
Zostało mi mniej niż pięć kilometrów. Byłem tak blisko, że na dobrą sprawę powinienem już stanąć, jeśli nie chciałem się zdekonspirować. Ale w końcu nie przyleciałem tutaj tylko po to, żeby kryć się przed ludźmi. A poza tym… gdyby udało mi się dotrzeć tam przed nimi i gdyby przypadkiem ci obcy byli tak samo włochaci jak ja, to może mnie, w mojej obecnej postaci, przepuściłyby ich automaty. Oczywiście będę musiał zostawić janusa… prawda. Przecież nie mogę pokazać się ludziom…
W tym momencie ujrzałem przed sobą, niezbyt nawet daleko, żółtawy ognik i wiedziałem, że zbliżam się do któregoś z pojazdów, w których naukowcy pędzili na uroczyste spotkanie z obcą cywilizacją. Spojrzałem w lewo i spostrzegłem identyczny ognik, niemal tuż za pierwszym. W rzeczywistości musiało ich dzielić jeszcze co najmniej półtora kilometra, to tylko ja patrzyłem ze skracającej ich drogę perspektywy. A zaraz potem ujrzałem coś jeszcze. Jakby nagle wzeszło drugie słońce. Cześć horyzontu rozgorzała łuną, zrazu pomarańczową, która niemal natychmiast zabarwiła się głębokim fioletem. Równocześnie owo słońce uniosło się nad ziemię. Sekundę, może dwie trwało nieruchomo, po czym zmalało i zniknęło. Nie gasło jak płomień, nie kurczyło się z odległością, po prostu zniknęło. W tej samej chwili odezwał się głos Beccariego.
— Odlecieli! Odlecieli! Cholera z tą łącznością!…
— Beccari? — zabrzmiał podniecony głos Monka.
— Beccari? — nałożył się na niego okrzyk Sema.
— Co się stało? — spytał czwarty, którego teraz usłyszałem po raz pierwszy. A więc są w komplecie. Przynajmniej tyle. Na szczęście nie zdążyli. Albo nie pozwolono im zdążyć. Co, jeśli o mnie chodzi, wychodziło na jedno.
Stanąłem. Zahamowałem nieco zbyt gwałtownie, ale obecnie pozostała mi już tylko jedna troska: żeby mnie nie zauważyli. Nie obcy. Ludzie.
— Co się z tobą działo? — spytał Monk.
— Nie wiem — odpowiedział Beccari.
— Nie wiem powtórzył jak echo ten czwarty, sądząc zapewne, że pytanie było skierowane do niego.
— Straciłem łączność — ciągnął Beccari — a potem przestały działać silniki i cała aparatura. Że też nie dogoniliście mnie… wyjechałem przecież zaledwie kilka minut przed wami. Widziałem ich, wiecie?! Widziałem!
— Poczekaj, zaraz będę przy tobie… — podnieconym głosem odezwał się Sem.
— Gdzie mam czekać? — zainteresował się głos, o którym wciąż jeszcze nie wiedziałem, do kogo należy.
— Beccari — powiedział Monk — wystrzel flarę. Spotkamy się tam, gdzie upadnie. A potem wspólnie przeszukamy to miejsce…
Nareszcie coś rozsądnego. Przynajmniej jeśli patrzeć z ich punktu widzenia. Ja posłałbym wszystkich czterech do diabła. Teraz będę musiał czekać, aż nagadają się do syta i przetrząsną każdy kawałek gruntu w rejonie, gdzie coś widzieli lub też zdawało im się, że widzą. Poczekam, trudno. W końcu mam wprawę…
— Nie, nie widziałem, żeby tam się ktoś kręcił — wyjaśniał Beccari. — Tylko taki wielki… nie wiem, jak to nazwać… niech będzie zaokrąglony stożek… a obok niego kilka mniejszych, bardziej płaskich. Ten wielki wciągnął je przed startem do środka.. Nie mam pojęcia, co tam robili… skoro nie chcieli się z nami spotkać. Musieli przecież mnie zauważyć… ich aparatura wyłączyła moje silniki… jeśli to nie był przypadek.
Przypadek. Nie, oni naprawdę są jak dzieci. Obcy? Może spadli z burzą, jak ta galareta. Albo też ona właśnie utworzyła kształt pojazdu kosmicznego.
Przypomniałem sobie cień rakiety, który dostrzegłem na dziwacznie rozjaśnionym niebie wczorajszej nocy, potem wyrósł mi przed oczami obraz owego cudacznego Startującego słońca, tutaj, przede mną, i przestałem sam przed sobą udawać, że dobrze;się bawię.
W głosie Beccariego, kiedy rozwodził się nad nietowarzyskością obcych, którzy nie dopuścili go do siebie, brzmiał taki żal, jakby mówił ktoś, komu nagle zginęła cała rodzina. Tak właśnie pomyślałem i natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że jestem bardzo daleko od Ziemi. Od Ziemi, na której…
Czyżbym już bez reszty należał do SAO?
Skuliłem się w sobie. Żal? Czyjś żal? Cóż, różne bywają żale. I różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, nawet kiedy jest owładnięty wyłącznie misją, jaką kazano mu spełnić.
Mniejsza z tym. Mniejsza o mnie. To, czego oni nie mogli odżałować, dla mnie było wybawieniem. Nie musiałem ich bronić, wydając wojnę obcej cywilizacji. Nie musiałem wkraczać, by nie dopuścić do kontaktu z nie sprawdzoną przez nas rasą. Nie musiałem się dekonspirować przed ludźmi. Nie ma co mówić, upiekło mi się. Przynajmniej tym razem.
Wycofałem się jakieś pięćset metrów, żeby zostawić im wolne pole, kiedy będą przetrząsać każdy centymetr gruntu, którego ich zdaniem dotknęły stopy obcych, i schowałem anteny. Wolałem nie kusić licha. Któryś z nich mógł mnie złapać na nasłuch. Nie. Zwinę czułki i zamknę się w janusie jak ślimak w swojej skorupie. W końcu się znudzą. Spędzę tutaj noc, a o świcie, jeśli ich już nie będzie, sam pojadę obejrzeć to miejsce. To przecież powinienem zrobić.
Nie wiem, czy w promieniu kilku kilometrów znalazłbym chociaż parę skrawków gruntu, nie przemielonego kołami ich łazików. Ślady butów nakładały się na koleiny, wyjeżdżone przez opony i gąsienice pojazdów, tu i ówdzie w czerwonawym pyle pustyni pozostały zagłębienia po statywach aparatów pomiarowych i płytkie wiercenia, jakby sprawdzali, czy obcy nie szukali czegoś pod ziemią. Słowem idealne pole do działania dla kogoś, kto chciał odnaleźć niewiadomego kształtu i rozmiaru ślady istot, o których nie wie, czy były w tym miejscu naprawdę.
Pośrodku tego całego labiryntu widniał nieco bardziej zdeptany krąg o promieniu jakichś dwudziestu metrów. Wydawało mi się, że piasek jest tutaj odrobinę ciemniejszy, ale to mogło być złudzenie. Natężenie promieniowania bardzo nieznacznie wzrastało, co jednakże można było przypisać zalegającym tutaj pod powierzchnią pustyni formacjom geologicznym. O jakichkolwiek przedmiotach „zapomnianych” przez obcych nie mogłem nawet marzyć. Krótko mówiąc przekonanie, a raczej właśnie brak przekonania, z którym o świcie przystąpiłem do poszukiwań, okazały się w pełni uzasadnione.
Już w drodze powrotnej porozmawiałem z Bessem. Porozmawiałem, bo tym razem okazał się nieco mniej lakoniczny. Zapowiedział, że po analizie danych, przekazanych do stacji przez moje komputery, połączy się ze mną znowu. Jeśli bowiem za obecnością obcych miałoby przemawiać coś więcej niż żelatyna padająca zamiast deszczu i wywołane burzą zjawiska optyczne, SAO będzie musiała wkroczyć oficjalnie. Wyobraziłem sobie natychmiast to „wkroczenie” i sposób, w jaki zostanie ono przeprowadzone. Mogłem się nawet założyć, że wiem, kto wkroczyłby, gdyby do tego doszło. Ciekawe tylko, w jakiej postaci?
Na miejscu zbadałem jeszcze raz, sekunda po sekundzie, wszystkie zapisy, wniesione przez moja aparaturę do przystawki zbiorczej komputera w czasie ostatnich godzin. Nie, nie pominąłem niczego. A więc dalej czekanie.
Читать дальше