Spałem chyba długo. Zbudziłem się niezbyt wypoczęty, ale wyspany. Tym razem nie trapiły mnie sny. Nie wiedziałem tylko, czy to zasługa mojej równowagi psychicznej, czy też czułej opieki aparatury korekcyjnej czynnej — jak zawsze podczas akcji — bez chwili przerwy.
W każdym razie zbudziłem się wyspany i stwierdziwszy, że na dworze zapadł już zmierzch, postanowiłem nie zwlekając przystąpić do pierwszego punktu planu.
Wezwałem rezerwowy automat strażniczy, uzbrojony w anihilator, automat ciężarowy, wziąłem łazika i pojechałem na wybrzeże. Anteny moich „oczu” i „uszu” doniosłyby mi niewątpliwie, gdyby w pobliżu znalazł się ktoś żywy, niemniej wolałem trzymać się dna owego rowu, w którym osadziłem statek. Doprowadził mnie nad brzeg oceanu, to znaczy niemal nad brzeg, bo do stóp poprzedzających piaszczystą plażę wydm. Pozostawiłem aparaty ukryte pod zboczem, a sam wspiąłem się na wierzchołek najwyższego wzniesienia, z trudem stąpając w miałkim, lotnym piasku. Okolica nie była brzydka. Nad horyzontem wschodził właśnie księżyc i wyglądał tak, jakby nigdy nie zbudowano na nim stacji SAO i jakby nie było tam ani Bessa, ani łysego grubasa i jemu podobnych, którzy na swoich ekranach śledzą każdy mój krok. Niech śledzą. I tak jest ładnie. Noc jaśniejsza niż w czasie pełni na Ziemi, ocean pobłyskujący miejscami jakby plamami rtęci, spokojny i kołyszący głębokim szumem. Powietrze…
Nie śpiesząc się zdjąłem kask i rzuciłem go na piasek. Przyszła mi chęć zbiec po zboczu wydmy do oceanu i popływać. Spojrzałem z żalem na okrywający mnie szczelnie skafander i ujrzałem sterczącą z rękawa włochatą, sześciopalczastą rączkę. Natychmiast oprzytomniałem. Kąpiel? Jeszcze od tego wylinieję…
Wezwałem automaty. Wydałem im polecenia i przez chwilę patrzyłem, jak przystępują do ich wykonania. Kiedy anteny, peryskopy laserowe, kamery i czujniki analizatorów spoczęły już w wygrzebanych w piasku dołach, oderwałem wzrok od czarnych postaci wykonujących niespieszne, precyzyjne ruchy i rozejrzałem się. Przede mną rozciągał się ocean. To właśnie tutaj, w tym rejonie zaobserwowano nad nim jakieś świecenie, polatywanie i inne zjawiska optyczne łącznie z rzekomymi obiektami latającymi. Powierzchnia wody była spokojna, szerokie, jakby wygładzone fale wznosiły się i opadały w zwolnionym rytmie, ocean oddychał powoli i bezgłośnie jak ogromne, uśpione zwierzę. Za widnokręgiem leżał południowy kontynent, niegdyś również zamieszkały, podobnie jak większość lądów na Petty, ale teraz nie tknięty jeszcze stopą archeologów. Tylko lotniczy zwiad przyniósł wstępne informacje o wielkich zrujnowanych miastach, wysokich stożkowatych budowlach, kanałach i drogach. Te ostatnie, jak wszędzie tutaj, biegły krótkimi stosunkowo, nie łączącymi się ze sobą odcinkami, co stanowiło jedną z wielu nie wyjaśnionych dotąd zagadek umarłej cywilizacji.
Brzeg oceanu wcinał się w tym miejscu w ląd wklęsłym, szerokim łukiem. Moja baza leżała nad otwartą zatoką. Na lewo, za pasmem wydm step zaczynał stopniowo przechodzić w zaokrąglone wzgórza, porosłe niską, zmierzwioną roślinnością, niesłychanie miękką i delikatną w dotknięciu jak nitki jedwabiu. Pagórki zajmowały teren do odległości mniej więcej pięciu kilometrów od miejsca postoju statku. Poza nimi zaczynał się gęsty, tropikalny las. Powietrze było czyste jak kryształ, noc jasna i widziałem dokładnie czerniejącą na horyzoncie poziomą kreskę, oznaczającą granicę puszczy. Fo przeciwnej stronie rozciągała się pustynia. Pamiętałem, że nie dalej niż jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów zamyka ją skaliste pasmo górskie, opadające wprost ku śródlądowemu morzu, połączonemu z oceanem wąskim przesmykiem. Za tym morzem, upstrzonym licznymi wyspami, znajdował się ląd okupowany przez Ziemian. Ich bazy, nie wyłączając centralnej, rozmieszczone były w niewielkiej stosunkowo odległości od brzegu, zdaje się. że na tym właśnie obszarze zlokalizowano jedno z głównych centrów dawnej cywilizacji. W każdym razie było tam najwięcej skupisk zwartej zabudowy, urządzeń technicznych i ruin.
Jutro w nocy powtórzę tę operację z automatami, wybiorę się jednak nieco dalej. Takie same czujniki, obiektywy kamer, peryskopy i nasłuch zainstaluję na najwyższym szczycie gór, piętrzących się nad morzem, za którym byli ludzie. O pojawieniu się obcych, jeśli jakimś niebywałym trafem dojdzie do niego, poinformują mnie sygnalizatory, zagrzebane tutaj w piasku, nad oceanem. O tym, co robią ludzie, dowiem się od aparatów, którym zapewnię bezpośrednia obserwację. Morze śródlądowe, za górami, liczyło w linii powietrznej zaledwie dwieście kilometrów szerokości. Będę wiedział, kiedy któryś z nich kichnie, nie mówiąc już o startach ma — szyn i wymarszach patroli, z których jakiś mógł przecież ostatecznie wyruszyć w kierunku mojej rakiety. Tym bardziej że obszar, w którym pojawiły się dziwne zjawiska, interesował ich także. Była to niezbyt wygodna okoliczność, ale nie mogliśmy im zabronić poruszania się po planecie, którą badali. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Do wschodu słońca, które wzeszło nad oceanem i od razu znalazło się wysoko na firmamencie, czuwałem na wydmach, ale nie zaszło nic, co zwróciłoby moją uwagę. Wróciłem do rakiety, zjadłem coś, po czym spędziłem kilka godzin nad mapami, przy wtórze powtarzających dane głośników komputera. Na nasłuch było za wcześnie. Jutro czeka mnie bardziej pracowity dzień. Jutro będą już wiedział, o czym mówią naukowcy, pracujący tak daleko, a równocześnie tak blisko, jeśli pomyśleć o drodze, którą przebyliśmy, aby tu dotrzeć.
Powtórzyłem sobie rejestr zagadkowych zjawisk, występujących na planecie, sprawdziłem programy zagrzebanych w piasku aparatów i poszedłem spać.
Zbudziłem się godzinę przed zachodem słońca. Jeden rzut oka na wskaźniki wystarczył mi, aby się przekonać, że nic szczególnego się nie wydarzyło. Zresztą gdyby do statku dotarły jakieś niezwykłe sygnały, komputer obudziłby mnie od razu. Połączyłem się z Bessem, jak w myślach zacząłem już nazywać całego satelitę, na którym SAO założyła naszą stację, i poinformowałem go o moich planach. Wysłuchał w milczeniu i mruknął przyzwalająco. Nie miał nic do powiedzenia. A ja wolałem nie pytać, czy Weyth jest jeszcze u nich, czy już w przestrzeni. I czy w tym drugim przypadku mają z nim łączność.
Dwadzieścia minut później byłem w drodze. Tym razem zabrałem specjalność Agencji, janusa. Pojazd o tym klasycznym imieniu był wprawdzie stosunkowo powolny, za to znakomicie uzbrojony i wyposażony. Mógł poruszać się po lądzie, unosić na poduszce atmosferycznej, pływać, także pod wodą, a w razie potrzeby wryć się pod powierzchnię gruntu. To ostatnie było szczególnie ważne w okolicznościach, które zmusiłyby kierowcę do użycia anihilatora. Nie słyszałem wprawdzie o podobnym wydarzeniu, oczywiście poza ćwiczeniami na poligonach, ale to o niczym nie świadczyło. Jeśli istniała SAO, musiała także istnieć doskonała, to znaczy doskonale niszcząca broń.
Kiedy zakończyłem pracę na skalistym siodle kilka metrów poniżej najwyższego szczytu góry dochodziła północ czasu miejscowego. Włączyłem nasłuch i wysłuchałem rozmowy dwóch naukowców, prowadzonej przyciszonymi głosami, zapewne w bezpośrednim sąsiedztwie śpiących kolegów. Jednym z nich był Warda. Głosu drugiego nie rozpoznałem. Pewnie należał do uczonego, przebywającego na Petty dłużej niż towarzysze pierwszego etapu mojej podróży. Mówili o kołach świetlnych, zauważonych poprzedniego wieczoru przez jakiegoś Sema, na południowym zachodzie. Porównywali je do kółek dymu, wypuszczanych dla zabawy z papierosa. Tyle że ten dym płonął jaskrawym, pomarańczowym światłem, które potem zmieniło barwę na błękitną. Słowo Kontakt nie padło ani razu, ale z podtekstu rozmowy wynikało, że nie myślą o niczym innym.
Читать дальше