Tarczę narożnego reflektora przesłoniła nagle sylwetka człowieka w skafandrze. Rankon szedł szybkim krokiem przez halę, mocując się po drodze z hełmem. Zdarł go wreszcie i cisnął na fotel.
— Czy to pewne? — spytał, zwracając się do Pottona. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. — Sprawdzaliście?
— Trzy razy — odrzekł Potton.
— A więc sto czterdzieści. Rok… — liczył szybko w pamięci —…tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi…
— Z tolerancją do pięciu lat — uzupełnił Como. — Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu. Maksimum osiągalnej w tych warunkach dokładności. Analizatory fotochemiczne nie są dostosowane do takiej atmosfery.
— Mógłbym powiedzieć, że bliżej stu czterdziestu niż stu trzydziestu pięciu — dodał Potton — ale to byłyby już przypuszczenia.
— Wystarczy — powiedział wesołym tonem Ruszkin. — Nie sporządzamy kalendarza.
— Wystarczy — zgodził się Rankon. — A więc koniec — dodał po chwili. — Koniec — powtórzył jak echo Whiten. Zapanowało milczenie.
— No to meldunek — powiedział wreszcie Rankon. Ruszkin cofnął się kilka kroków, robiąc mu miejsce przy pulpicie centrali komunikacyjnej.
W czasie gdy Rankon nadawał, pozostali zbliżyli się bezwiednie, otaczając go ciasnym półkolem. W głębokim milczeniu wsłuchiwali się w dziwnie brzmiące symbole i liczby, które w ciągu długich tygodni tak dobrze nauczyli się rozumieć. Szef ekipy zakończył wreszcie meldunek stereotypowym hasłem i wyłączył centralę. Niemal natychmiast w głośniku zatrzeszczało i zabrzmiał wyraźny głos Batuzowa:
— Nie słyszą nas.
— Nie szkodzi — odpowiedziała Lena. — Już dochodzimy.
W tym samym momencie w kręgu światła skrajnego reflektora ukazały się dwie małe sylwetki w charakterystycznych spiczastych hełmach.
Na pokładzie Uzbekistanu przylecieli uczeni, którzy w ostatniej niemal chwili zastąpili fotoników i inżynierów, powołanych w skład załogi wyprawy ratunkowej. Po nawiązaniu łączności z Kopernikiem zwerbowano na gwałt komplet badawczy.
Po wylądowaniu opracowali program badań i niezwłocznie przystąpili do jego realizacji. Wracając z Apollonii Lena Sakadze i Andrzej Batuzow trafili przypadkiem na ostatni akt, wieńczący pierwszy etap programu. Celem tego etapu było znalezienie odpowiedzi na trzy pytania: z jakich okolic kosmosu pochodzą przybysze, kiedy opuścili nasz układ słoneczny i kiedy wobec tego Ziemia była terenem ich eksploracji oraz jakie jest przybliżone prawdopodobieństwo ich powrotu. Ekipa otrzymała też polecenie przeprowadzenia badań, zmierzających do ustalenia obszaru kuli ziemskiej, który mógł być penetrowany przez gości. To ostatnie zadanie, pozostające zresztą w ścisłym związku z pracami prowadzonymi na Ziemi przez historyków wchodzących w skład Zespołu Koordynacyjnego, określało program maksimum wstępnego etapu. Jego wykonanie zależało bowiem od uzyskania zadowalającej odpowiedzi na trzy pierwsze pytania oraz od tego, czy zbudowane na placecie urządzenia dadzą fizyczne podstawy do tego rodzaju analizy kierunkowej.
Od czasu pierwszej, tragicznej wyprawy, a raczej rekonesansu, Lena i Andrzej nie zaglądali do podziemi. Ich wzrok uciekał ku przepastnym kłębowiskom przewodów i konstrukcji, kiedy relacjonowali swoją ostatnią podróż uwieńczoną nowym odkryciem.
— Więc nie byliście tam w środku? — spytał Rankon, kiedy skończyli.
— Nie… — Lena spojrzała na niego, zaskoczona jego obojętnym, jakby roztargnionym tonem. Przecież dopiero co o tym mówili…
— Tak, tak… — westchnął po chwili Como. — Sporo jeszcze zostanie tutaj do zrobienia.
— No, teraz na nas kolej — powiedział wesoło Ruszkin. — Siadajcie. Mamy dwie godziny czasu. Potem spać, a rano wracamy do statków. Pojutrze start.
— Jak to? — wykrztusiła Lena.
— Wracamy na Ziemię — rzekł Whiten.
— No, a co z naszym… to lądowisko? Nieczynna wieżyczka? Przecież tam musi coś być!
— Zostaw, Andrzeju — powiedziała cierpko Lena. — Mam wrażenie, że to nikogo tutaj nie interesuje. Niepotrzebnie gnaliśmy tak na złamanie karku…
— Dajcie spokój — Rankon wskazał Lenie fotel. Sam oparł się ciężko o pulpit i patrzył na nich chwilę bez słowa.
— Musimy wracać — powiedział wreszcie. — Instrukcje są jasne. Zakończyliśmy wstępny etap. Teraz trzeba wszystko przepuścić przez analizatory logiczne w naszych ziemskich ośrodkach. Kierownictwo zespołu zleciło to naszej ekipie. Zresztą słusznie. My jedni znamy wszystko z autopsji. Potem wrócimy. My albo inna ekipa, zależy od wyników. Giovanni ma rację, bardzo dużo zostało tu jeszcze do zrobienia. Wtedy przyjdzie czas na zbadanie waszego ostatniego znaleziska. W myśl instrukcji — spuścił oczy i zniżył nieco głos — na planecie zostanie załoga Kopernika. Macie się przenieść do naszego laboratorium, to znaczy tutaj, do hali, i prowadzić badania chemiczne. W pełnym zakresie, bez pośpiechu.
Zapadło milczenie. Po dobrej chwili Lena nie patrząc na nikogo z obecnych usiadła w fotelu. Odchyliwszy głowę do tyłu utkwiła wzrok w wiszących pod stropem meandrach poziomej, przezroczystej spirali.
— Nasz statek ma uszkodzone automaty sterownicze — odezwał się w końcu Batuzow. — W razie czego nie będziemy mogli wystartować.
— Dlatego właśnie jutrzejszy dzień poświęcimy na prace remontowe — odrzekł szybko Como. — Zresztą, trzeba przejrzeć także zespoły Uzbekistanu…
— Macie do nas żal — stwierdził nagle Rankon. — Może rzeczywiście nie byliśmy zanadto rozmowni. Ale znacie sytuację. Ktoś przecież musiał prowadzić badania na powierzchni. Wybór padł na was. Mogło być inaczej. Ale nie
było. Było właśnie tak. My tutaj nie wiedzieliśmy praktycznie nic. Nie miało sensu informować was o każdej kolejnej próbie, o wynikach poszczególnych epizodycznych analiz i eksperymentów, o wstępnych hipotezach. Gdybyśmy raz zaczęli, chcąc nie chcąc wciągnęlibyśmy was w nasze spekulacje, dyskusje, w całą tę gigantyczną ciuciubabkę. Sądzicie, że udałoby się want wtedy skoncentrować uwagę na badaniach powierzchniowych? Ja nie ręczyłbym za siebie…
— Tracimy czas — rzucił Potton. — Każdy z nas robił swoje. Wy nie znacie naszych wyników, a my nie byliśmy w Apollonii. — Przeszedł się wzdłuż pulpitu, sunąc koniuszkami palców po nierównym rzędzie przycisków i wskaźników. — Jeżeli Kopernik ma być jutro zdolny do lotu…
— Trzeba całej jego załodze przekazać wyniki dotychczasowych badań — podchwycił Rankon, akcentując słówko „całej”. — Chodźcie — skinął na Sakadze i Batuzowa, podchodząc do ustawionego w rogu „laboratorium” prostokątnego stołu. Ociągając się podążyli za nim.
— Spowiedź — rzucił wesoło Como. Rozpiął pasy i rozsiadł się wygodnie w opuszczonym przez Lenę fotelu.
— Mapa naszej półkuli — mówił Rankon, rozwijając rulon pobłyskującej materii. — Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy. Wystrzeliliśmy kilkadziesiąt fotolotów na niskie orbity. Spójrzcie — zatoczył palcem wąską elipsę — to jest rejon bazy. Na północ i południe odchodzą od niej podziemne korytarze. Widać to na mapie — te czarne punkty to zagłębienia z wieżyczkami. Korytarze biegną prosto jak strzelił, jeden po drugim. W rzucie pionowym tworzą jeden odcinek. Tutaj — uderzył kilkakrotnie dłonią — jest baza. Na południe wszystkie kondygnacje wychodzą do studni, a raczej wyrzutni, pod którą pracuje stos… nazwijmy go stosem, chociaż jego konstrukcja nie ma nic wspólnego z tym, co zwykliśmy rozumieć pod tym pojęciem. Dalej, jak widzicie, pustynia. Na północ od nas, od bazy, taki sam ciąg korytarzy zakończony… drugą wyrzutnią.
Читать дальше