Słońce zgasło tak nagle, jak się pojawiło. Tylko granat nad widnokręgiem opalizował jeszcze, unosiły się w nim delikatne, zwiewne nitki purpury. Nagle dobiegł ich najcichszy, wibrujący dźwięk, przypominający dalekie ćwierkanie świerszcza. Spojrzeli na siebie i tknięci jedną myślą pobiegli do przeciwległej krawędzi. Brzegi wykopu wyróżniały się w mroku głębszym odcieniem czerni. Po chwili udało im się wypatrzeć w głębi stożek wieżyczki. Trwał nieruchomo. Wytężyli słuch. Świergot narastał, dobiegał teraz z przeciwnej strony, z miejsca, gdzie zostawili komara. Bez słowa, starając się stąpać jak najciszej, skierowali się w tamtym kierunku. W tej samej chwili na szyby ich hełmów opadł obłok czarnych, pobłyskujących sino muszek. Świergot wzmógł się do wysokości dotykających granicę słyszalności. Dokoła ich głów coś wirowało zajadle, uganiało się w ciasnej spirali, owadów przybywało, wydało im się, że tkwią pośrodku pęczniejącej, żywej masy. Batuzow zapalił reflektor.
W białym polu rozbłysły setki, nie, tysiące rtęciowych świetlików. Trwało to ułamek sekundy. Tknięty oślepiającym blaskiem rój jakby zamarł w bezruchu, po czym opadł martwo, zalegając całą widoczną w świetle reflektora powierzchnię płyty. Znaczna część muszek osiadła w fałdach ich skafandrów; pokrywy butli tlenowych, rękawy, nawet rękawice wyglądały jak spryskane tuszem lub sadzą. Lena otrząsnęła się z obrzydzeniem.
— Brr — zawołała, zapalając reflektor — ależ to paskudztwo! Andrzej uniósł ostrożnie rękę do oczu. „Paskudztwo” przypominało z bliska miniaturowe biedronki. Pancerzyk, pokrywający tułów, był gładki i przezroczysty. Delikatnie potrząsnął dłonią. Część owadów potoczyła się bezwładnie, niektóre opadły na grzbiet, jeśli nazwać grzbietem kopułę pancerzyka. Żaden się nie poruszył, wyglądały jak małe, ziemskie żuczki, udające martwe grudki. Od spodu były pokryte czymś w rodzaju czarnego, pobłyskującego czółenka. Na próżno usiłowali wypatrzeć jakieś odnóża, skrzydła czy inne narządy. Stworzonka były idealnie okrągłe i zasklepione, jak mikroskopijne, otoczaki. Batuzow wydobył z kieszeni plastykowe pudełko, otworzył je i podstawiając pod prawe ramię, strzepnął kilkanaście owadów. Stoczyły się do płytkiej pokrywki z metalicznym szelestem. Ukrył zdobycz w kieszeni i otrząsnął się energicznie. Nagle pochwycił jakiś ruch na krawędzi płyty. Skierował tam światło reflektora i osłupiał.
Środkiem cokołu wędrowała w ich stronę ogromna płaszczka, a raczej niespotykanych rozmiarów liść. Zwierzę miało chyba z osiem metrów długości. Przylegając płasko do płyty falowało powoli, pełzło, wyginając tarczowaty grzbiet jak monstrualna liszka. Po jego sercowato wyciętym tułowiu biegły jakieś skośne, równoległe żyłki. Nad ostro zakończonym odwłokiem unosił się sztywno wyprostowany pręt.
— Skacz — powiedział spokojnie Batuzow.
— A ty… — zawahała się.
— Skacz— powtórzył z naciskiem. — Byli bez broni. W momencie kiedy Lena zniknęła za krawędzią cokołu, płaszczka zafalowała gwałtownie. Z przodu, tam gdzie u liścia zaczyna się główny nerw, zaczęła szybko pęcznieć jakaś przecięta wpół, mleczna bania. Dobiegło go wyraźne, ohydne mlaśnięcie. Bania rozwarła się, wyrzucając strużkę papkowatego płynu. Mimo woli cofnął się o krok, ale wstrętna ciecz nie dosięgła jego stóp, rozlewając się błyskawicznie w szeroką kałużę tam, gdzie czerniało największe skupisko pozornie martwych „biedronek”. W ułamku sekundy zawirowało dokoła. Rój owadów ożył i wzbił się w powietrze, z wysokim, jazgotliwym ćwierkaniem. Dźwięk cichł szybko, oddalał się, po chwili w powietrzu panowała już znowu niczym nie zmącona cisza. Cofnął się ostrożnie do narożnika płyty, nie spuszczając wzroku z płaszczki. Stwór zdawał się nie dostrzegać obecności człowieka. Pełzł wolno w stronę mazistej kałuży, w której poruszało się leniwie kilkadziesiąt a może kilkaset owadów. Zbliżywszy się na odległość kilku centymetrów do brzegu kleistej plamy, opadł płasko, przywierając do płyty. Z mlecznej bani wyskoczyło coś, jakiś wąski wyrostek, trudno było określić jego kształt, bo poruszał się z ogromną szybkością. Za każdym wyrzutem kałuża kurczyła się znacznie, po chwili na powierzchni cokołu nie pozostało już śladu po niej i uwięzionych w niej owadach. Skończywszy ucztę płaszczka trwała chwilę nieruchomo, wreszcie jej ciało przebiegł gwałtowny kurcz, po czym wydęła grzbiet na kształt ogromnego grzyba i posunęła się pół kroku w jego kierunku. Nie czekał dłużej. Zeskok, dwa susy i już był obok Leny, w kabinie komara. W momencie kiedy nad ich głowami zwierały się przezroczyste ściany, płaszczka oderwała się powoli od powierzchni płyty i falując łagodnie przeleciała, a raczej przepłynęła rybimi ruchami, przestrzeń pomiędzy ścianą cokołu a pojazdem, okrążyła go bezszelestnie i wsiąkła w ciemność.
Godzinę później znaleźli się znowu u stóp betonowego kwadratu. W zasobnikach komara spoczywały pęki roślin z pobliskich kolonii. Ostrzeżeni niedawnym spotkaniem nie ryzykowali kontaktu z przedstawicielami miejscowej fauny. Próbki roślin pobrały sterowane z kabiny wysięgniki.
Mijając gładką ścianę cokołu, Batuzow liznął ją jeszcze raz światłem reflektorów i odruchowo zwolnił.
— Już wiem! — zawołała nagle Lena. Spojrzał na nią, zaintrygowany.
— To jest lądowisko — oświadczyła.
— Lądowisko… — mruknął. Nie wyglądał na przekonanego.
— Gdzieś w tym rejonie mieliśmy lądować, prawda?
— Myślisz, że zbudowali to z myślą o nas? W takim razie zapomnieli o bramie tryumfalnej… — wyprostował reflektory i wdusił pedał gazu. Nabierali szybkości.
— Dlaczego właśnie tutaj? — ciągnęła, nie zważając na jego ironiczny ton. Spojrzał zdziwiony.
— Jak to dlaczego? Woda, łagodniejszy klimat, najbujniejsza roślinność… wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
— Otóż to. A skąd o tym wiemy? Wzruszył ramionami.
— Od lat przecież badano planetę. Setki sond, analizy spektralne, pomiary…
— Każde lądowanie na obcej planecie poprzedza zwiad astrofizyczny — mruknęła, pozornie bez związku.
— Nie wiem, o co ci chodzi. Człowiek w ogóle bada swoje sąsiedztwo…
— Czy tylko człowiek? — podchwyciła z uporem. — Gdyby istoty z trzydziestu systemów słonecznych wybrały się pewnego dnia na, powiedzmy, drugą planetę Alfy Centaura, to kto wie, czy nie spotkałyby się wszystkie kilka minut po lądowaniu. Gdzieś w tym rejonie mieliśmy osadzić Kopernika. Badania, które przeprowadziliśmy, wskazały teren najdogodniejszy do założenia bazy. Identycznie badali planetę ci, którzy zbudowali te podziemia i wyrzutnie. Z tą różnicą, że wylądowali tam, gdzie zamierzyli. To wszystko.
Nie odpowiedział od razu. Wydostali się już z obszaru kamienistych wyrw i szczelin. Strzałka licznika zbliżała się do liczby trzysta. Pomrukujące w piastach wszystkich kół silniki niosły ich równym, miałkim podłożem w gęstniejący mrok.
— Gdyby tak było… — odezwał się wreszcie, nie odrywając wzroku od ekranu noktowizora — gdyby rzeczywiście wybrali ten teren na podstawie, jak powiedziałaś, zwiadu astrofizycznego, to mogłoby znaczyć, że rzeczywiście jesteśmy do siebie podobni. — Skinęła głową.
— Byłam tego pewna.
Uśmiechnął się. W tych słowach ujawniła całą swoją naturę: konglomerat nawykłego do żelaznej dyscypliny, dociekliwego umysłu naukowca i dziewczęcego optymizmu, zaprawionego przekornym entuzjazmem.
Читать дальше