Uśmiech nie schodził z jego twarzy nawet w najbardziej dramatycznych momentach, jakich nie skąpiła praca na stanowisku kierowania eksperymentalnego Instytutu Astrochemii w Nachodce. Przychodził niestety rzadko, Lena powiedziała kiedyś, pod wpływem impulsu, że musiał być przeciwny pozostawieniu ich samych w Koperniku i że czuje się skrępowany, dostrzegając lepiej od innych ich żal, nabrzmiewający pod cienką, napiętą błoną milczenia. Kto wie, może trafiła w sedno, bo Ruszkin przy całym swym rubasznym humorze i chłopięcym sposobie bycia był człowiekiem wrażliwym i w gruncie rzeczy nieśmiałym. Potton oraz czwarty członek drugiej załogi, pilot-konstruktor Gordon Whiten, nie pokazali się ani razu.
Silniki szły na pełnych obrotach, ich głos przypominał granie rozpędzonego do kosmicznych szybkości dziecinnego bąka, amortyzatory z rozpaczliwym miauczeniem chwytały ciężar pojazdu, spadającego z kanciastych głazów. W nieustającym tańcu, targani na boki, wgniatani w siedzenia by za chwilę w kolejnym podrzucie chronić kaski przed rozbiciem o dach kabiny, pełzli w górę upłazu. Wydawało im się, że ta koszmarna jazda trwa już godziny, w rzeczywistości zaczęli forsować przegradzający pustynie wyostrzony masyw skalny niespełna dwadzieścia minut temu. Czekała ich jeszcze godzina takiej wspinaczki, zanim osiągnęli przełęcz.
Siodło lśniło skalną gładzizną jak zalane szkliwem. Komar przyśpieszył, wtoczył się miękko na szczytowy garb przełęczy, koła zagwizdały w poślizgu. Stali.
W ciszy, która spłynęła jak cień na rozpaloną księżycową pustynię, dały się niemal natychmiast słyszeć charakterystyczne trzaski i poskrzypywania. W chłodnej atmosferze kurczyły się gwałtownie rozżarzone tryby silników. Ogłuszeni, zmaltretowani piekielnym tańcem siedzieli dłuższą chwilę bez ruchu. Napięte mięśnie powoli wiotczały, łomot w skroniach przycichał, wreszcie Batuzow westchnął głęboko i leniwym ruchem sięgnął do dźwigni. Ściany rozstąpiły się i zapadły.
Powierzchnia obłego szczytu, sterczącego nad przełęczą, miała barwę miodu. Błyszczała w słońcu jak gdyby naprawdę zalana tężejącą słodką masą. Spieszyli się. Była to iście lodowa wspinaczka, gorsza, bo skalnego szkliwa nie wziąłby żaden czekan czy raki, w polu widzenia nie było najmniejszej szczeliny ani szczerby, palce nie znajdowały uchwytów. Każdy krok groził ześliźnięciem się w przepaść, przed postawieniem stopy trzeba było chwilę balansować, wyważając ciężar ciała. Wejście na stumetrową stromiznę pochłonęło w tych warunkach blisko godzinę.
Jak okiem sięgnąć rozlała się przed nimi przestrzeń, podobna do jasełkowej dekoracji, a właściwie niepodobna do niczego, co komukolwiek z ludzi zdarzyło się dotychczas oglądać. Gładkimi garbami, jakby zwieszonymi skalnymi palcami, zbocze opadało stromo ku zasłanemu piarżyskiem pogórzu. Za kamieniskiem, wzdłuż całego widocznego masywu gór ciągnął się kilkunastometrowy pas czystego gruntu barwy palonej cegły. Na wschodzie topniał w rudawej mgle, zacierającej linię horyzontu, od zachodu ginął u podnóży strzelistych strzępiastych szczytów. Należały do tego samego masywu, na którym stali. Pojedynczy rząd niebotycznych wypiętrzeń, jak gdyby sztucznie wkopanych w pustynię, zataczał łuk o promieniu kilkuset kilometrów. Przypominało to wycinek ściany gigantycznego krateru. Skalisty grzebień nieznacznie tylko malał oddalając się ku widnokręgowi i wsiąkał w granat firmamentu.
Na wprost, za pasem czerwonej ziemi, rozciągały się niezmierzone połacie, jakby obsypane pomarańczowym śniegiem. Podobne do morskich płycizn majaczyły tu i ówdzie bezkonturowe plamy czerni i głębokiej zieleni. Były to osławione marsjańskie „plantacje”, przyczyna bezsennych nocy dwudziestowiecznych astronomów i przyrodników. Dziś już dokładnie zbadane i obfotografowane, od dawna odarte z wszelkiej tajemniczości, przechodziły stopniowo do podręczników dla coraz to niższych klas. Co innego jednak wiedzieć — a co innego być pierwszym, który zobaczył.
Łańcuch górski otaczał od południa obszary Caduceaty i Apollonii. Na terenie tej ostatniej, gdzieś przed nimi, leżał hipotetyczny punkt lądowania Kopernika. Za ich plecami pozostała Liguria z jej pylistą pustynią, która omal nie stała się ich grobem. Dziś po raz pierwszy mieli opuścić jej granice. Harmonogram badań trzymał ich dotychczas w pobliżu statków, w promieniu nie przekraczającym trzydziestu kilometrów. Dopiero po zakończeniu wstępnego etapu przyszła kolej na dalsze wyprawy. Trudno się dziwić, że celem pierwszej stały się tereny Apollonii, rejon wytyczony przed startem pod budowę pionierskiej bazy Ziemian na Marsie. Tam była woda, pochodząca z topniejącej czaszy śniegowej pokrywającej krąg bieguna północnego, tam płużyło się życie roślinne, tam wreszcie, nad „plantacjami” zaobserwowano osobliwe tlenowe mikroklimaty. Uboga flora pokrywała niecki ciepłych dolin, zwanych przez dawnych astronomów „morzami” także w innych rejonach planety, były one jednak znacznie gorzej zaopatrzone w wodę, w sąsiedztwie której biologowie spodziewali się znaleźć najciekawsze i najbujniejsze kolonie roślin. W normalnych warunkach regulamin zabraniał oddalania się od statku na tak dużą odległość. W obliczu konkretnej sytuacji, w jakiej postawiła ich awaria Kopernika, a przede wszystkim wobec prowadzonych przez zasadniczą grupę badań obcej bazy kosmicznej, nie mieli jednak wyboru. Należało albo w ogóle zrezygnować z wyprawy, albo zdecydować się na jazdę komarem. Zresztą pojazd ten przystosowany do wszelkich możliwych warunków i rozwijający w łatwiejszym terenie bardzo znaczną szybkość, spełniał praktycznie wymogi bezpieczeństwa. Miał przy tym tę wyższość nad statkiem, że pozwalał jadącym na bezpośredni kontakt z badanym terenem, po prostu można było więcej zobaczyć. Przemierzyli więc obszar Ligurii, robiąc chwilami trzysta kilometrów na godzinę. Zatrzymywali się tylko na krótko, dla przeprowadzenia stereotypowych badań. Przełęcz, na której teraz stali, dzieliła na dwie równe niemal części wycinek skalnego muru pomiędzy Ligurią i Apollonią.
Jak urzeczeni wpatrywali się w ogromną, pofałdowaną płaszczyznę, podobną do płótna faszysty, naciągniętego na nieruchomą, nieskończoną karawanę wielbłądów. W pewnej chwili spojrzenie Batuzowa padło na twarz Leny, stojącej kilka kroków dalej, w nieznacznym, łagodnym zagłębieniu skalnym. Musiał się uśmiechnąć. W jej oczach podążających wzdłuż linii horyzontu widniał najczystszy, dziecinny zachwyt. Wyglądała jak mała dziewczynka, po raz pierwszy w życiu zabrana do lunaparku. Z otwartymi ustami wpatrywała się w miejsce, gdzie grzebień fantazyjnych, jakby zastygłych w płynnym wybuchu skał, przebijając żyłę rudawej mgły, wsiąkał w gwieździsty granat. Nie myśląc o tym, co robi, jak zahipnotyzowany postąpił kilka kroków i objął ją ramieniem. Nie odsunęła się. Po dobrej chwili odwróciła powoli głowę i spojrzała na niego, jak gdyby bezgranicznie zdumiona.
— Podoba ci się? — spytał wysokim, nieswoim głosem. Nie odpowiedziała. Zrobiła ruch, jakby chciała postąpić do przodu. Natychmiast cofnął ramię.
— Tam będziemy nocować — powiedział już zwykłym tonem, wskazując ciemniejący pod widnokręgiem pas zieleni. — Rano, kiedy będzie jeszcze rosa, polecę na łąkę i przyniosę ci bukiet najpiękniejszych marsjańskich ostów.
Drgnęła jak zbudzona ze snu.
— Przyjmę osty jako dowód rzeczowy. Załączę je do raportu o naruszeniu statutu marsjańskiego rezerwatu biologicznego. Mówiąc to odwróciła głowę. Oślepiony słonecznym refleksem, który zapłonął w szybie jej hełmu, nie wiedział, czy mu się zdawało, czy rzeczywiście przez jej twarz przemknął krótki, mimowolny uśmiech. „Czy tak będzie zawsze?” — pomyślał.
Читать дальше