Niezmiernie nisko, na dnie skalnej czaszy, odezwała się syrena dużego pasażerskiego poduszkowca. Kulski drgnął i wyprostował się. Odruchowo przeciągnął wierzchem dłoni po czole. Za kilkanaście minut znowu zamkną się za nim drzwi kabiny łączności, aparat zarejestruje nową serię drgań, kolejny meldunek przełożony na język elektromagnetycznych sygnałów. Automaty rozwiążą szyfr, uczeni zaktualizują programy mózgów, zespoły pamięciowe tych ostatnich skwitują nową porcję informacji nikłą zmianą pozycji świateł, a perforowana taśma z tekstem meldunku zostanie zniszczona. On sam zapisze to wszystko w „pamięci” swojego podręcznego automatu, sprzężone z nim analizatory instytutów historycznych i archiwów podejmą trud kojarzenia faktów, wytyczania prawidłowości, zderzenia analogii — by po kilkudziesięciu sekundach zwrócić mu jego własne myśli wzbogacone o cały ten materiał w postaci syntetycznego preparatu. Na jego podstawie on, historyk, zaprogramuje ostatni etap ciągu — kalkulator logiczny. Suma rozwiązań tego ostatniego, zebranych w dowolnym okresie czasu, da podstawę do opracowania wniosków. Epoka informacji pociągnęła za sobą rewolucję techniczną w łączności. Wszystkie ważniejsze dzieła naukowe i literackie, dzieła sztuki, mapy, czasopisma, były zapisywane w kryształach. Nazywano to techniką kwarcową — od pierwszych prób, dokonywanych z kryształami kwarcu. Kilkaset tysięcy ludzi równocześnie mogło korzystać z danej książki, gazety czy też oglądać wybrany obraz na domowych odbiornikach. Każdy taki kryształ był równocześnie mikronadajnikiem. Biblioteki, archiwa i muzea były niejako „samowystarczalne”. Wszystko to zmieniło oczywiście zasadniczo metodologię nauk społecznych, a wśród nich również historii, zwłaszcza historii współczesnej.
Paweł Kulski rozpoczął w tym dniu pracę o czwartej rano, pół godziny przed oznaczonym terminem pierwszego meldunku. Niezależnie od wszystkiego, był po prostu śmiertelnie zmęczony. Jego spojrzenie przenikało przez przepiękny krajobraz jak przez szklaną taflę, grzęznąc w zamglonej perspektywie Morza Północnego. Od kiedy tu przyjechał, stał się biernym świadkiem czegoś, co druzgotało świat kryteriów człowieka drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku, przed czym wzdragała się cała jego istota. Oto po raz pierwszy od sukcesu „Buntu Cybernetyków” działy się rzeczy o decydującym znaczeniu dla całej ludzkości — i ludzkość nie była o tym informowana. Centralna rozdzielnia, serce krwionośnego układu łączności satelitarnej, została wyłączona z transmisji Ziemia — Mars. Łączność przejęły obserwatoria na Wybrzeżu Norweskim, których załogi zastąpili członkowie Zespołu Koordynacyjnego Programu Marsjańskiego. Treść rozmów prowadzonych z nieliczną grupą badaczy kosmonautów utrzymywana była w najściślejszej tajemnicy. Było i coś więcej. Niezależnie od poufnych transmisji Agencja Astronautyczna nadawała w programach wszystkich ziemskich ośrodków telewizyjnych „normalne” relacje z Marsa. Ludzie oglądali uśmiechnięte twarze Rankona, Thorson, Sakadze, Pottona, Ruszkina i innych, dowiadywali się szczegółów geologicznych, wysłuchiwali danych o atmosferze, temperaturze, ciśnieniu i tym podobnych. Ludzie byli oszukiwani. Zresztą nikt nie przeżywał już tak tych meldunków jak w pierwszych dniach po katastrofie. Przez kilkanaście dni po przywróceniu łączności lot i to wszystko, co dotyczyło losów załogi Kopernika, było naczelnym, jeśli nie jedynym, tematem dnia. Przez miesiąc, półtora, ludzie czekali jeszcze na wieści. Potem przyszła wiosna, a wraz z nią otwarcie pierwszej linii wahadłowej i inauguracja powszechnych rejsów turystycznych na trasie Księżyc — Wenus. Kiedy wreszcie w kolejnych transmisjach z Marsa powtórzono oficjalnie, że uczeni nie wypowiedzą się na temat przybyszów z kosmosu przed wyczerpaniem programu badań, co nie nastąpi wcześniej niż za rok, kiedy potwierdzono, że przybysze ci opuścili nasz system słoneczny co najmniej sto lat temu, zainteresowanie pracami ekipy stopniało niemal do zera. Do myśli, trapiących Kulskiego, dołączyło się wtedy uczucie osamotnienia.
Drgnął nagle. Tuż obok niego pojawiła się lekko przygarbiona sylwetka profesora. Nie słyszał jego kroków. Corton podszedł do balustrady, pochylił się i nie odwracając głowy powiedział:
— Jesteś zmęczony, Pawle. Powinieneś się przespać. Kulski milczał. Corton… bardziej przyjaciel niż przełożony, profesor. Zwykł mawiać: „Co, Pawle, nie wiesz, czy jesteś zadowolony? To ja ci powiem…” Teraz Kulski wyczytał w jego zmizerowanej twarzy, że wszystko, co miałby mu do powiedzenia profesor, już wie, że trawi go ten sam ogień, taka sama samotność…
— Może rzeczywiście za wcześnie… — mruknął, nieoczekiwanie dla samego siebie Kulski. Corton przysunął się bliżej.
— O czym myślisz? Kulski zreflektował się.
— Myślę, że upojeni naszą epoką, wie pan, profesorze, co chcę powiedzieć, zapomnieliśmy, że wciąż jeszcze jesteśmy w połowie drogi…
— Jak to rozumiesz?
— Całkiem zwyczajnie. Tak jak profesor Sakadze. Powiedział mi to w dniu startu Uzbekistanu.
— Tak powiedział…? — Corton zamyślił się. Zapadło milczenie. Kulski chciał jeszcze powtórzyć słowa Sakadze o ludzkości, która za wcześnie rozgrzeszyła się ze swojej przeszłości, oddając ją ze spokojem w wyłączne władanie
historykom — ale zrezygnował; Profesor z pewnością zrozumiał.
— Ja wiem — odezwał się wreszcie Kulski — przecież to moja specjalność. Pana także, profesorze. Ale w rzeczywistości jesteśmy tylko geometrami, mierżącymi drogi przeszłości. Aktualizujemy, nanosimy poprawki. To tak jakby na suwaku, przedstawiającym wieczność, nieustannie przesuwać wskazówkę wytyczającą czas bieżący. Teraźniejszość — a za nami i przed nami — dwie nieskończoności. Sakadze powiedział mi także coś więcej. Ale ja myślę… — zawiesił głos.
— Mów, Pawle — upomniał go po chwili Corton.
— To wszystko nie ma sensu — obruszył się nagle. — Ale skoro już zacząłem… Myślę, że to nie ludzkość odżegnała się za wcześnie od wszystkiego, co doskwierało jej w dawnych czasach. To my, historycy, za wcześnie pozwoliliśmy jej o tym zapomnieć. To nasza wina. A teraz, proszę… — zatoczył ręką łuk, jakby chciał wskazać wszystkie zamieszkałe doliny globu.
— Co teraz? — spytał szybko Corton.
— Przecież pan wie. Oszustwo. Ukartowane przez areopag uczonych, którym ludzkość ufa jak nikomu innemu. Czyż nie było naszym obowiązkiem, pana i moim…
— Nie — przerwał ostro Corton. — Nie było. Kulski uniósł głowę i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale profesor niecierpliwym gestem nakazał mu milczenie. — Jesteś naprawdę zmęczony — powiedział. — Musisz odpocząć. Nie przerywaj — rzucił widząc, że Paweł kręci głową na znak protestu. — Będę już musiał iść — dodał, spoglądając na zegarek — za kilka minut transmisja. Zastąpię cię dzisiaj. Ale zanim pójdę, muszę ci coś powiedzieć. Popełniłeś dwa błędy: logiczny i rzeczowy. Zresztą, jeden wynika z drugiego — Corton uśmiechnął się i serdecznym gestem przyciągnął Pawła do siebie. Zaskoczony Kulski stracił równowagę, potknął się i całym ciężarem zawisł na profesorze. Ten ani drgnął.
— Przede wszystkim — ciągnął — jeśli historia jak i czas, w którym się dzieje, są nieskończone, to nie można na nią patrzeć tak jak pies patrzy na własny ogon. Nie ucieknie, kiedy zaczniesz ją gonić. Gdybyś jednak chciał na zasadzie paradoksu. — powtarzam: paradoksu, bo przecież Einsteina zna każde dziecko — przyjąć tezę o niezmiennej nieskończoności czasu, to zgodzisz się, że jedynym logicznym wykresem takiej tezy byłaby linia prosta. A że każda linia prosta może mieć tylko jeden punkt, dzielący ją na dwie równe części, więc punkt ten musi się zawsze znajdować w jednym i tym samym miejscu. Czyli że koncepcja „ruchomej” połowy wieczności, przemieszczającej się z upływem czasu, jest nie do przyjęcia. To oczywiście żarty… A teraz poważnie. Wiem, o co ci chodzi. Niektóre kryteria, jakie uważałeś za niewzruszone dla historii i nie tylko historii, okazały się nieco mniej niewzruszone. To był szok. Zresztą — puścił ramię Kulskiego, odsunął się i oparł ciężko o balustradę — mogę ci powiedzieć, że sam przeżywałem to nie mniej… mniejsza z tym. Otrząsnąłeś się z pierwszego oszołomienia i zacząłeś myśleć. Uznałeś zdaje się, że wobec tego, co zaszło, runie cały gmach nauk społecznych i trzeba będzie zaczynać od początku. Teraz… nie, nie tak. Bo to był twój pierwszy błąd. Zapędziłeś się za daleko w analogiach, pomyliłeś epoki. Rozumowałeś tak: kiedyś ludzie oszukiwali się, zabijali w bratobójczych wojnach. Po kilkudziesięciu tysiącach lat rozwoju cywilizacji wreszcie odnaleźli właściwy sens słów: Ziemia — i człowiek. I oto na ten świat pada nowy cień: kosmos. Przybywają obcy. Już pierwszy kontakt z pozaziemską cywilizacją — nawet nie z jej twórcami, a tylko wytworami wznieca wizję nowych tragedii. Czy tak musi być? Może taka jest prawidłowość, taki początek wszystkiego? Przed milionami lat każde przypadkowe spotkanie jaskiniowców z dwóch różnych rodów musiało się skończyć śmiercią jednego z nich… Czy nie tak myślałeś, Pawle? Poczekaj, nie przerywaj. Dalej… przypuśćmy, że po iluś tam latach uda nam się pokonać istoty, które zbudowały bazę na Marsie, Będą to jednak lata. Lata cierpień, tragedii, dezintegracji. Przecież już teraz, kiedy nic jeszcze nie wiemy, zaczęliśmy się oszukiwać. A potem, kiedy przebrniemy przez ten pierwszy kosmiczny kołowrót, czeka nas drugi, trzeci, następne… Wreszcie dojdziemy do porozumienia z wszystkimi rasami zamieszkującymi naszą galaktykę. Ale są przecież inne galaktyki. A po galaktykach…? Wszechświat jest nieskończony… Tak myślałeś, prawda? Otóż powtarzam jeszcze raz: pomyliłeś epoki. Zapomniałeś o czymś, historyku…
Читать дальше