Kulski wzruszył ramionami.
— Nawet jeśli zapomniałem — powiedział cicho — to czegóż innego możemy się spodziewać?
— Tego, że zawsze będziemy razem. Mieszkańcy Ziemi. Ze zrobimy dla niej wszystko. A zapomniałeś o tym, co poprzedziło „Bunt Cybernetyków”. Co nasi dziadkowie nazywali: komunizmem. Dzisiaj… dzisiaj tego po prostu nie nazywamy. To jest w nas. Człowiek jest oddany swojej pracy, Ziemi, innym ludziom, bo każdy rok życia, każdy dzień utwierdza go w przekonaniu, że to jest jedyna droga do dobrego samopoczucia i sukcesu — osobistego i powszechnego. Ale pomyśl — dlaczego tak przeżywasz to co się dzieje? Te wszystkie tajemne narady, szyfry, i tak dalej? Bo to godzi w twoje, nie — w nasze idee. Jeżeli o czymś zapominamy, to właśnie o tym. Może dlatego, że nic nas nie zmusza do szukania w pamięci analogii z okresu, w którym rodziła się nasza epoka. Ale weź któregoś z naszych najmłodszych uczniów, zaprowadź go pod pomnik Gagarina i spytaj, kogo przedstawia. Padnie odpowiedź — komunistę. To będzie wiedzieć każdy. Dopiero co czwarty, może co trzeci powie ci, że był to pierwszy człowiek, który patrzył na Ziemię z kosmosu. Kiedy spotykasz Europejczyka i opowiadasz mu o jakimś trzecim Europejczyku, nie przyjdzie ci nawet na myśl powiedzieć: to jest biały. Dlaczego? Bo to oczywiste. I dlatego ja osobiście nie przejmuję się tak bardzo faktem, że depesze z Marsa są szyfrowane i że na Syberii kilkanaście kombinatów produkuje akceleratory fotonowe. Mógłbym ci powiedzieć, że byłem temu przeciwny. Uważałem tak jak ty, że ludzie powinni wiedzieć wszystko. Teraz, obserwując normalny, zdrowy puls życia społecznego, nie jestem już taki pewien, czy miałem rację. Pomyśl, ilu ludzi w tej chwili, w tym momencie, patrzyłoby ze zgrozą w stronę Marsa, wiedząc, że jacyś obcy zbudowali tam wyrzutnię, która skierowana w stronę Ziemi przyniosłaby nam zagładę w ciągu kilku godzin. Jeżeli ty, historyk, omal się nie załamałeś… Muszę już iść.
Corton odwrócił się nagle i szybkim krokiem ruszył w stronę wejścia do obserwatorium, ciemnej plamki, przypominającej mysią norę u podnóża gigantycznej kopuły. Kulski chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, wyciągnął za odchodzącym ramię, jakby chciał go zatrzymać, i znieruchomiał. Po chwili powoli opuścił rękę, zawahał się i postąpił kilka kroków w stronę schodów, niemal pionowo w ciemniejące zakola skał. Zatrzymał się na pierwszym stopniu, odwrócił, daremnie szukając znajomej sylwetki na tle betonowej półkuli, wreszcie westchnął głęboko, jakby zrzucając nadmierny ciężar, i zaczął schodzić w dół.
Stopnie opadały skalną stromizną, momentami zawisały nad przepaścią, wykute w wąskich pólkach. Mało kto korzystał teraz z tej drogi, personel obserwatorium dojeżdżał z dołu elektryczną kolejką jednotorową, przeciwne zbocze przecinała doprowadzona pod samą kopułę wygodna szosa. Tu i ówdzie skalne ociosy, stanowiące stopnie, były wyrwane lub pochylone, trzeba było skakać z jednego bloku na drugi lub trawersować, szorując brzuchem po omszałych głazach. Mijał rozpadliny z buszującymi pod kamieniami strumieniami, chwilami rozpaczliwie balansował, wpadając z rozpędem na strome piargi. Szedł coraz szybciej, właściwie biegł już, na czoło występowały mu kropelki potu mieszając się z rosą strąconą z przydrożnych krzewów i karłowatych buków. W pewnym momencie wzniósł wzrok do góry i zatrzymał się.
Niebo, dotąd pogodne, zarastało ciemnymi, puszystymi chmurami. Spomiędzy ich postrzępionych brzegów słońce wyłuskiwało malejące płaty soczystego, jakby spryskanego lśniącą polewą błękitu. Zza skalnej ściany, po przeciwnej stronie zatoki, wytoczył się grzmot. Echo przyjęło go i odrzuciło w tej właśnie chwili, kiedy zza gór dobiegł nowy basowy pomruk. Spadły pierwsze krople.
Wiosenne deszcze na tym wybrzeżu, obmywanym, jak przed wiekami, ciepłym prądem zatokowym, bywają gwałtowne i krótkie. Łagodny wiatr gładzi raczej niż siecze ciepłymi pacynkami. Kulski otworzył usta, roztarł językiem kilka kropel, krzyknął radośnie i puścił się biegiem. Natychmiast zgubił ścieżkę, długimi skokami przeciął piarżystą rynnę i wpadł na strome, trawiaste zbocze. Zamykała je skalna grzęda. Wypatrzył wygodne, wąskie siodełko, pokonał je i zaczął schodzić strzępiastą granią opadającej stromo galeryjki. Grzmoty jakby przycichały, chociaż deszcz padał coraz gęstszy. Burza przechodziła bokiem. W oddali, na morzu, błyskały już łachy słonecznego srebra. Tylko nad kopułą obserwatorium stała jeszcze grafitowa, zwalista chmura, opadająca zwartą ścianą ulewy. Galeryjka urwała się nagle. Kilkanaście metrów poniżej zieleniła się niemal pozioma łączka. Jedyna — jak się zdawało — droga prowadziła przez lekko przewieszony garb, obcięty z obu stron jak nożem. Bez chwili zastanowienia położył się na brzuchu, okraczył filar i szorując po skale całym ciałem, zjechał na wąską półkę tuż nad przewieszką. Trawers w lewo. Ostatnie metry dzielące go od łączki przebył na spodniach, sunąc wraz z odłamkami skał, żwirem i kępami mchu. Wylądował z impetem, który rzucił go na kolana. Pozostał tak, wdychając zapach zroszonej trawy, kiedy dobiegł go nagle głośny śmiech.
W odległości dwóch metrów, tuż pod przewieszką, skała załamywała się, tworząc coś w rodzaju koleby. Stało tam dwoje młodych ludzi.
Oboje powitali zniebazstąpienie Kulskiego życzliwym śmiechem.
— Pan z tej czarnej chmury czy z tej różowej?! — zakrzyknął chłopiec.
— Na pewno z różowej — zaśmiała się dziewczyna — z czarnej zlatują na miotle!
Kulski podniósł się powoli. Oprzytomniał. Uśmiechnął się do niespodziewanych świadków swojego karkołomnego zjazdu i usiłował doprowadzić do porządku ubranie. Błyszczące włókno, nasycone parami miedzi, przedstawiało obraz całkowitej ruiny.
— Niechże się pan schowa. Jest miejsce — powiedziała dziewczyna. Kulski potrząsnął głową.
— Teraz? — odrzekł, wskazując brunatnoszare plamy na spodniach i bluzie. — Zresztą śpieszy mi się.
— Do diabła z tymi rezerwatami — zezłościł się chłopak. — Zamówiłoby się przyzwoitą wiosnę, bez żadnych głupich sztuczek i tyle. Mokniemy, marzniemy — bo komuś się wydaje, że tak jest szalenie naturalnie! To ma być ta rzadka rozkosz obcowania z przyrodą. Dziękuję pięknie!
— Nie zrzędź — zawołała wesoło dziewczyna — mogło być gorzej. Jakaś mała lawina albo trzęsienie ziemi… kto wie, co jeszcze wymyślą ci dziadkowie od ochrony przyrody!
Kulski wyprostował się i ruszył przed siebie. „Z różowej chmury…” Uśmiechnął się gorzko. Nie przyleciał wprawdzie na miotle, ale też z pewnością nie z różowej chmury.
Łączka kończyła się tarasem, przez który przebiegał tor kolejki. Podszedł do pierwszego z brzegu wspornika, przywołał wagonik i po chwili jechał już z powrotem, do góry.
Kiedy stanął u stóp kopuły obserwatorium, ta rozbłysła nagle niby ogromna mydlana bańka. Chmury rozstąpiły się, ich ostatnie zatoki szybko topniały w wiosennym słońcu. Kulski odetchnął głęboko i omiótł spojrzeniem wierzchołki otaczających Bergen gór. Wilgotne powietrze jak gdyby przyśpieszało bieg promieni słonecznych, wyniosłe granitowe czapy leżały dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wzdrygnął się nagle na dźwięk niemiłego, natarczywego dźwięku. Minęło kilka sekund, zanim rozpoznał sygnał wywoławczy swojej wmontowanej w zegarek stacyjki. Automat zaskrzeczał ponownie. Kulski nerwowym ruchem podniósł dłoń.
— Słucham — rzucił.
— Kolega Kulski? — poznał głos Cortona. Wydało mu się, że brzmi jakoś inaczej niż przed godziną, kiedy się rozstawali, jakby niepewnie.
Читать дальше