— Wracamy. — Głos Leny brzmiał sucho, rzeczowo. Nie czekając na niego zaczęła ostrożnie schodzić w kierunku przełęczy. Zamyślony, podążył za nią. Nic się nie stało, nic nie zaszło, skąd więc to wrażenie, a raczej pewność, że ich „zmowa milczenia” wkroczyła w nowe, dotychczas nie objęte zakazem obszary.
Bez przeszkód zjechali zboczem łagodniejszym ż tej strony i wolnym od kamienistego osypiska. Gładki jak stół pas czerwonej ziemi pozwolił na rozwinięcie maksymalnej szybkości. Pędzili w milczeniu, koncentrując uwagę na tarczy radaru i okienkach czujników. Po godzinie Batuzow przesunął nieznacznie dźwignię kierownicy. Komar, przemierzający dotąd prostym skosem podgórską równinę, zatoczył łagodny łuk, odwracając się tyłem do szczytów i biorąc bezpośredni kurs na biegun.
Od przełęczy, gdzie przekroczyli granicę Apollonii, dzieliło ich już przeszło dwieście kilometrów. Wciąż jeszcze daremnie wypatrywali przed sobą pierwszych smug zieleni, której rozległe kolonie tak wyraźnie rysowały się w krajobrazie widocznym ze szczytów. W pewnym momencie Batuzow oddał stery Lenie, a sam zajął miejsce z tyłu, przy pulpicie małego pokładowego analizatora.
Jazda stawała się uciążliwa. Nie robili teraz więcej niż pięćdziesiąt na godzinę. Za czerwonym pasem ziemi, grunt z każdym kilometrem twardniał, amortyzatory nie nadążały za coraz częstszymi wyrwami i wybrzuszeniami kamienistego podłoża. Cienkie warstwy gleby rozstępowały się chwilami na dość znacznych połaciach, obnażając skalne łysice, porznięte żyłami jakichś brudnobiałych, zwietrzałych minerałów. Szczeliny stawały się coraz szersze, rozdęcie opon komara nie na wiele się zdało, po kilku minutach zaczęło tak rzucać, że chcąc nie chcąc musieli jeszcze bardziej zredukować szybkość.
Nagle Lena krzyknęła i szarpnęła gwałtownie dźwignię, zwalniając równocześnie pedał gazu. Komar zakręcił w miejscu, uwiązł dwoma kołami w głębokiej wyrwie, wyszarpnął się, tracąc rozpęd wykonał gwałtowny skok do przodu, po czym znieruchomiał.
— Co się stało? — wykrztusił Batuzow, gramoląc się z powrotem na siedzenie. — Kontrola drogowa?
— Patrz, co się dzieje — Lena, zawstydzona trochę swoją nieopanowaną reakcją wskazała palcem tarczę wskaźnika ferrofotonowego.
— Obserwuję go od dobrych kilku minut — rzucił cierpko, rozcierając kolano. — Zanim rozbijesz komara, warto byłoby może dojechać do źródła tego bałaganu.
Tarcza wskaźnika, którego dwie nikłe osie wykonywały zwykle żmudny i długotrwały marsz, zanim wykazały jakiekolwiek zmiany, przypominała kolorowy, wirujący młynek.
— Kobalt, nikiel, dysproz — recytował Andrzej, regulując wziernik analizatora — i chyba żelazo…
— Żelazo?
— Uhm… — mruknął. — Jakieś dziwne, jakby aktywne…
— Same ferromagnetyki — powiedziała, jakby do siebie, Lena.
— O dość dużej sile koercji — uzupełnił. — Ale to nie
wszystko. Spójrz na kompas.
Odwróciła się szybko i pochyliła nad umieszczoną między siedzeniami cebulastą tarczą.
— Odchylenie?! — wykrzyknęła. — Tutaj, pod biegunem?
— Odchylenie. I to pod bardzo znacznym kątem..
— Co to może znaczyć? Jakieś pokłady? Pokiwał z powątpiewaniem głową.
— Widma dają niemal idealnie proste graniczne. Nie widziałem jeszcze tak uwarstwionych naturalnych złóż…
— Wychodzimy?
— Tutaj? Poczekaj, pojedziemy kawałek w kierunku tej nowej północy magnetycznej.
— Zboczymy z drogi — mówiąc to, pchnęła drążek. Silniki zaskoczyły natychmiast. Jedno spóźnione miauknięcie doleciało z piasty prawego środkowego koła. Batuzow zanotował to w pamięci. Trzeba będzie wyregulować.
Jechali torem wytyczonym przez igłę kompasu, jej przedłużonym po horyzont ramieniem. Gdzieś przed nimi, na pozornie pustej równinie znajdowało się coś, co wzbudziło niepokój czujników. W pewnym momencie wprost przed sobą, w skośnych już promieniach słońca dostrzegli jak gdyby prosty, betonowy krawężnik. Podjechali bliżej.
— Więc to tak — mruknął Batuzow. — Otóż i twoje złoża.
Nie odpowiedziała. Tylko szaleniec mógł przypuścić, że coś takiego stworzyła natura.
W sercu kamienistej głuszy, jak okiem sięgnąć pozbawionej jednego wzgórza, nie mówiąc już o czymś, co przypominałoby drogę, leżała płaska, kamienna bryła, jak gdyby cokół pomnika o pięćdziesięciometrowym boku. Białe ściany kwadratu mniej więcej półtorametrowej wysokości wyrastały wprost z pustyni. Gładka powierzchnia lśniła jak wypolerowana.
Komar toczył się powoli wzdłuż prostopadłej ściany. Osiągnąwszy naroże skręcili ostro. Andrzej zerknął na kompas. Igła wykonała kilka szybkich obrotów i stanęła, wycelowana w środek cokołu. To samo powtórzyło się za następnym rogiem. Wskaźnik ferrofotonowy dawno stał się bezużyteczny, demonstrując już nie młynek, a tęczowy wir o pustym, martwym oku.
Komar wytoczył się właśnie zza czwartego, ostatniego narożnika. Batuzow składał już usta do krzyku, kiedy Lena szarpnęła hamulce. Zatrzymali się może dwadzieścia centymetrów przed krawędzią wykopu, a raczej niewielkiej studni o utwardzonych ścianach. Pośrodku zagłębienia widniała spiczasta wieżyczka.
— Wysiadamy? — odezwała się po chwili Lena. — Czy może poczekamy na specjalistów od podziemi? A nuż mieliby do nas pretensje?
Batuzow spojrzał na nią z wyrzutem i nic nie mówiąc otworzył kabinę.
Po chwili, z wyciągniętymi przed siebie ramionami zbliżał się powoli do wieżyczki. Z góry, z siedzenia wysokiego pojazdu wyglądał w swoim skafandrze jak średniowieczny kapłan, odprawiający misteria. Ale nic się nie stało.
W przeciwieństwie do automatów zamykających gardziele szybów koło wyrzutni, wieżyczka pozostała obojętna zarówno na ich obecność, jak i wszelkie gesty, manewry, wreszcie brutalne postukiwanie.
— Trudno — powiedziała wreszcie Lena. — Jednak nie obejdzie się bez specjalistów. Przepraszam, już nie będę — dodała przekornie, pochwyciwszy jego spojrzenie.
Przekonawszy się, że wszelkie próby poruszenia wieżyczki pozostają bezowocne, wrócili do pojazdu i nie podnosząc ścian zakończyli rundę wokół cokołu wracając do miejsca, z którego wyjechali. Po krótkiej naradzie zdecydowali się przeszukać najbliższą okolicę. Zajęło im to bite półtorej godziny. W zapadającym szybko zmroku doszli ostatecznie do wniosku, że teren otaczający płytę nie kryje już żadnych niespodzianek. Nie było ta więcej studni z; wieżyczkami, nie natrafili też na resztki budulca czy też jakikolwiek inny ślad czyjejś obecności. Wracając, podjechali pod samą ścianę cokołu. Batuzow podciągnął się na rękach i niezgrabnie, z trudem pokonując ciężar skafandra wskoczył na powierzchnię płyty. Następnie podał rękę Lenie i po chwili stali już obok siebie na krawędzi kwadratowej gładzizny, ostrożnie, nieufnie badając.grunt pod stopami. Lena postąpiła wreszcie kilka kroków do przodu i energicznie tupnęła. Zadźwięczało.
— Metal?
Otwierał już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy krajobraz przed nimi oblał się nagle krwistą łuną. Odwrócili się. Za ich plecami słońce zaszło już dawno, pogrążając się w rudym aksamicie mgły. Pomiędzy jej puszystą warstwą a linią horyzontu pozostała jednak wąska przecinka czystego granatu. Tam właśnie trafiła teraz czerwona tarcza słońca w swoim pozornym marszu pod ziemię.
Trudno było oderwać oczy od tego widoku. Było w nim coś okrutnego, obcego, był jednak przepyszny. W pewnej chwili Lena odwróciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na płomienistą zorzę nad biegunem i krzyknęła. Odruchowo chwyciła ramię Andrzeja. W odległości zaledwie kilku kilometrów widniała jakaś czarna teraz, skłębiona ściana. Nie widzieli jej przedtem, kiedy tu przyjechali, pochłonięci badaniem cokołu i wieżyczki. Potem było już za ciemno. Dopiero teraz, w krótkim, ostatnim tego dnia słonecznym rozbłysku, ujrzeli to, czego wypatrywali od opuszczenia gór: rozciągającą się szeroką ławą roślinność.
Читать дальше