— Jeżeli pokażesz mi jeszcze ich zdjęcie… — powiedział to ciepłym tonem, bez krzty ironii — a wiesz — dodał szybko — wcale bym się nie zdziwił, gdybyś to zrobiła…
— Gdybym ci dwie godziny temu pokazała zdjęcie tego dwuwymiarowego muchojada czy raczej drapieżnego latającego dywanu, to powiedziałbyś, że to fotomontaż. Są ludzie, których można przekonać o tym, że ogień parzy, tylko w ten sposób, że wrzuci ich się do pieca…
— Jestem empirykiem.
— Jesteś nudny.
Uśmiechał się dalej, chociaż ten, tak bardzo kobiecy
argument, sprawił mu nieoczekiwaną przykrość. Musiała to odgadnąć, bo odwróciła się w jego stronę i powiedziała przepraszającym tonem:
— Nie gniewaj się.
— Nie jestem twoim mężem — odparował. — Na razie — dodał z naciskiem.
— Jeżeli wybrali do lądowania ten sam teren co my — mówiła szybko, przechodząc do porządku nad jego ostatnimi słowami — to znaczy, że odpowiadają im te same warunki, które zadecydowały o naszym wyborze. Temperatura, woda, rośliny. Tam, w podziemiach, jest tlen. Czegóż trzeba więcej?
— Ich samych, żywych — odpowiedział poważnie.
Zapanowało milczenie.
Nie informowali bazy o nowym odkryciu. Nie ulegało wątpliwości, że zagadkowa płyta z nieruchomą wieżyczką wymaga zbadania przez większy zespół. Grupa, pracująca w podziemiach, miała teraz ważniejsze zadania. Tak czy owak trzeba będzie tu wrócić.
Pół do drugiej w nocy przekroczyli przełęcz. Kilka metrów poniżej szklistego siodła Batuzow zatrzymał komara. Nie miało sensu forsować po ciemku zasłanej głazami stromizny. Zresztą obojgu należał się odpoczynek.
Pierwsza zbudziła się Lena. Na wschodzie czerń nieba ustępowała już przed zagonami przezroczystego granatu. Świt wstawał zza horyzontu jak gigantyczna ręka z rozcapierzonymi palcami. Zasypiając zapomnieli ustawić regulator klimatyzatora. W kabinie było zimno i duszno równocześnie. Czuli się podle. Na dobre rozbudził ich dopiero obłąkańczy taniec w czasie zjazdu skalnym piarżyskiem.
Odetchnęli, wydostawszy się wreszcie na pustynię. Wyciągając z silników co się dało, pomknęli prosto jak strzelił w stronę podziemnej bazy.
Wzdłuż bocznych ścian gigantycznej hali płonęły dwa rzędy żółtobłękitnych jupiterów. Światło zamiast przybliżyć do siebie mury nawy, potęgowało jeszcze jej ogrom. Prowizoryczne laboratorium, urządzone przez ekipę badawczą w pobliżu przerwy w przecinającym halę trójrzędzie ekranów, wyglądało jak kojec dla niemowlęcia, ustawiony na rynku wielkiego, bezludnego miasta. Strop tonął nadal w plątaninie konstrukcji i przewodów, tylko ogniki i wijące się świetliste taśmy nieco przybladły, ich pastelowe barwy spłowiały, punkty i przecinki świetlne na tarczach ekranów stały się mniej wyraziste.
Z bliska laboratorium przypominało pokój o obciętych do połowy wysokości ścianach, zbudowanych z pulpitów analizatorów i neuraksa. Tarcze wskaźników i manipulatory sterowni były skierowane do wewnątrz; po przeciwnej stronie, wzdłuż obwodu pomieszczenia czerniała gęsta plątanina kabli i łącz, oblepionych naroślami miniaturowych wzmacniaczy. Nieco dalej wszystkie te przewody wpływały w spięte na kształt warkoczy wiązki i równoległymi ścieżkami biegły w stronę wylotu korytarza. Tam rozdzielały się, niektóre szły do anten, inne znikały w korpusach agregatów energetycznych i rozdzielniach, jeszcze inne biegły dalej, do stacji sprężarek.
Wewnątrz oświetlonego dwoma bezcieniowymi reflektorami laboratorium panował pozorny bezruch. Zgięty nad pulpitem neuraksa Potton przypominał posąg astrofizyka z kuluarów Pałacu Astronautów. Ruszkin wodząc wskazującym palcem po szkicu podziemi, drugą ręką wybierał klawisze w centralce komunikacyjnej. Za każdym dotknięciem ręki na mlecznej, matowej tarczy na wprost jego twarzy zapalały się i gasły kolejne cyfry. Każdy z członków połączonych załóg miał tutaj swój numer. Oczywiście, łączność można było prowadzić automatycznie, wprowadzając ją do programu neuraksa, ale ten i tak był już przeciążony. Z ośmiu cyfr dwie pozostawały ciemne. W podziemiach pracowało jak wiadomo sześć osób.
Ann Thorson siedziała obok Pottona, wpatrzona w leżącą na jej kolanach końcówkę kabla, opatrzoną wskaźnikiem poboru mocy. Kabel ten podpięty do jakiejś ażurowej belki, przekraczał ścianę pomieszczenia i ginął we wnętrzu baniastej konstrukcji przechodzącej dalej w kolankowato złamany, rozszerzający się ku górze lejek wysokości fabrycznego komina. Cori, uzbrojony w przyrząd przypominający kilka sprzężonych stetoskopów, trwał nieruchomo, przegięty nieznacznie do tyłu, u podnóża bani. W głowicy przyrządu zapalały się światełka, gasły równocześnie z nieznacznymi poruszeniami palców Pottona na pulpicie neuraksa. W przejściu pomiędzy ekranami ukazał się nagle Whiten.
— Kolego Potton — powiedział, spoglądając odruchowo na Giovanniego. — Rankon czeka na was w Rotundzie.
— Zaraz — rzucił Piotr. Nie odrywając wzroku od ekranu zgasił papierosa i na oślep wyciągnął rękę, szukając ramienia Puszkina.
— Znalazł coś ciekawego — nalegał Whiten.
— Niech czeka — zezłościł się niespodziewanie Potton.
— Już kończymy — odezwała się pojednawczo Ann.
— Ile? — spytał podchodząc bliżej chemik.
— Ile? — nie odkładając instrumentów krzyknął Como.
Zza półścianki wystawał tylko czubek jego czupryny. Ann odłożyła nagle kabel ze wskaźnikiem i wstała.
— Zero — powiedziała głośno. Whiten znieruchomiał. — Jak to… — zdołał wykrztusić. Ann uśmiechnęła się.
— Zero poboru mocy — wyjaśniła.
— Myślałeś, że jeszcze tu siedzą, w którejś z tych dziur? — zaśmiał się Ruszkin. Okręcił się z fotelem i spojrzał na Pottona. — A więc tak… — westchnął.
— Powiedzcież coś wreszcie — zniecierpliwił się Whiten.
— Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu — przeciągając sylaby odpowiedział Potton. — To znaczy… — zamyślił się.
— Piotrze — zachrypiał nagle głośnik. Poznali zniekształcony głos Rankona.
— Powiedz mu, że skończyliśmy— Potton zwrócił się do Puszkina.
Ten skinął głową i uruchomił nadajnik.
— Ile? — wychrypiał Rankon.
— Sto czterdzieści — odparł Ruszkin.
Łączność była piętą achillesową techniki pracy w podziemiach. Fale głosowe z największym trudem przebijały granice pól siłowych. Odbiornik w laboratorium przekazywał jeszcze od biedy głosy ludzi mówiących z odległych korytarzy. Jeśli jednak ktoś znajdujący się w hali chciał wezwać osobę pracującą poza nią, musiał uciekać się do nadajnika centrali, sprzężonego z satelitą komunikacyjnym. W pionie fale rozchodziły się swobodnie.
— Idę do was — domyślili się raczej, niż usłyszeli słowa Rankona.
— Tamci wracają — powiedział nagle Ruszkin. Oczy wszystkich zwróciły się na ekran. Z boku mlecznej tarczy zapłonęły cyferki: siedem i osiem.
— Coś się musiało stać — zaniepokoiła się Ann.
— Znudziło im się — burknął Potton. Ann otworzyła usta, ale ubiegł ją Ruszkin:
— Gdyby im się coś stało, neuraks dałby nam znać. Myślę raczej, że odkryli coś takiego, o czym chcą nas zawiadomić osobiście. Zresztą — dodał uśmiechając się łobuzersko — najwyższy czas. Wy tutaj znacie już wszystkie moje kawały. Jeszcze dzień, dwa, a zanudziłbym was na śmierć.
— Trzeba im powiedzieć — Ann podeszła do Piotra i oparła dłoń na jego ramieniu. Spojrzał na nią z wyrzutem, ale nic nie powiedział.
Читать дальше