Błyskawicznie znalazłem się w kuchni i zacząłem pośpiesznie przyrządzać grzane wino, kawę i lekką zakąskę. Bardzo się bałem przepuścić choć słowo z tego, co będzie opowiadać Komow. Ale kiedy pędem wtoczyłem stolik na mostek, Komow jeszcze niczego nie opowiedział. Stał przy stole, rozcierał zmarznięty policzek, a na blacie leżała, największa i najdokładniejsza mapa naszego rejonu, Majka zaś pokazywała mu palcem te miejsca, z których wysunęły się nasze wąsy-anteny.
— Tu nic nie ma — z podnieceniem mówiła Majka. — Tylko zamarzłe skały, kaniony stumetrowej głębokości, przepaści wulkaniczne i ani jednej żyjącej istoty. Przelatywałam tędy dziesiątki razy. Tu nawet krzewy nie rosną.
Komow skinął mi głową z roztargnioną wdzięcznością, wziął w obie dłonie filiżankę z grzanym winem, zanurzył w nią twarz i zaczął głośno siorbać, parząc się, chrząkając i sapiąc z rozkoszą.
— I te skały są bardzo kruche — mówiła dalej Majka — w żadnym razie nie wytrzymałyby takich konstrukcji. Przecież to dziesiątki, a być może setki tysięcy ton!
— Tak — powiedział Komow i ze stukiem postawił pustą filiżankę na stole. — Co tu mówić, bardzo dziwne. — Zatarł dłonie. — Zmarzłem jak pies — zawiadomił nas; To był znowu zupełnie odmienny Komow — rumiany, czerwononosy, życzliwy, a i oczy błyszczały mu wesoło. — Dziwne, moi drodzy, dziwne. Ale wcale nie takie znów najdziwniejsze, mało to dziwnych rzeczy zdarza się na obcych planetach? — Opadł na fotel i wyciągnął przed siebie nogi. — Dzisiaj, wiecie, trudno wam będzie mnie zadziwić. W ciągu tych czterech godzin nasłuchałem się takich rzeczy… To i owo oczywiście trzeba będzie posprawdzać, ale na początek macie dwa fundamentalne fakty, które, jeśli można się tak wyrazić, już teraz leżą na samej powierzchni. Po pierwsze Mały… on się nazywa Mały… już nauczył się biegle mówić i praktycznie rzecz biorąc, rozumieć wszystko, co się do niego mówi. I to chłopiec, który przez całe swoje życie ani razu nie zetknął się z ludźmi!
— Co to znaczy biegle? — zapytała z niedowierzaniem Majka. — Po czterech godzinach nauki — biegle?
— Tak, po czterech godzinach nauki — biegle! — z triumfem potwierdził Komow. — Ale to zaledwie po pierwsze. A po drugie, Mały żyje w absolutnym przekonaniu, że jest jedynym mieszkańcem tej planety. Nie rozumieliśmy.
— Dlaczego jedynym? — zapytałem. — Jak to jedynym?
— Mały jest pewien — z naciskiem powiedział Komow — że oprócz niego nie ma na tej planecie ani jednego rozumnego tubylca.
Zapanowała cisza. Komow wstał.
— Czeka nas mnóstwo pracy powiedział. — Jutro rano Mały zamierza nam złożyć oficjalną wizytą.
Rozdział VI
NIELUDZIE I PYTANIA
Pracowaliśmy przez całą noc. W mesie został zmontowany improwizowany diagnostograf z indykatorem emocji. Razem z Van der Hoosem skonstruowaliśmy go dosłownie z niczego. Aparacik wyszedł słabiutki, o małej mocy, czułość miał fatalną, ale niektóre parametry fizjologiczne mierzył jako tako zadowalająco, a indykator wskazywał zaledwie trzy podstawowe pozycje — gwałtownie uzewnętrznione negatywne emocje (czerwona lampka na pulpicie), gwałtownie uzewnętrznione pozytywne emocje (zielona lampka) i cała gama wszystkich innych emocji (biała lampka). A co mieliśmy robić? W ambulatorium stał znakomity stacjonarny diagnostograf, ale było jasne, że Mały nie zgodzi się tak, ni z tego ni z owego, spocząć w białym sarkofagu z masywną hermetyczną pokrywą. Krótko mówiąc około dziewiątej byliśmy jako tako przygotowani i wtedy w całej okazałości stanął przed nami problem dyżuru na stanowisku DSB.
Van der Hoose jako kapitan statku, odpowiedzialny za bezpieczeństwo, całość i nietykalność załogi, kategorycznie sprzeciwił się odwołaniu dyżuru. Majka, która przesiedziała na posterunku drugą połowę nocy, rzecz jasna łudziła się nadzieją, że kto jak kto, ale ona niezawodnie będzie obecna w czasie pierwszej oficjalnej wizyty. Jednakże spotkało ją gorzkie rozczarowanie. Okazało się, że fachowo obsługiwać diagnostograf może tylko Van der Hoose. Okazało się dalej, że wykwalifikowaną pomoc diagnostografowi, który mógł wysiąść w każdej chwili, potrafię okazać tylko ja. I wreszcie okazało się, że Komow z jakichś niejasnych ksenopsychologicznych względów uznał za niepożądaną obecność kobiety przy pierwszej rozmowie z Małym. Krótko mówiąc, blada z furii Majka wróciła na swój posterunek, a Van der Hoose, który do końca zachował zimną krew, nie omieszkał odprowadzić jej tubą diagnostografu i wszyscy chętni mogli się upewnić, że indykator emocji działa — czerwona lampka paliła się, póki Majka nie znikła w korytarzu. Zresztą na stanowisku DSB przez głośnik ze wzmacniaczem można było słyszeć wszystko, co mówiono w mesie.
O dziewiątej piętnaście według czasu pokładowego Komow wyszedł na środek mesy i rozejrzał się dookoła gospodarskim okiem. Wszystko było gotowe. Diagnostograf był wyregulowany i włączony, na stole rozstawiono talerzyki ze słodyczami, oświetlenie imitowało miejscowe światło dzienne. Komow krótko powtórzył instrukcję dotyczącą naszego zachowania w czasie kontaktu, włączył aparaturę rejestrującą i poprosił, żebyśmy zajęli swoje miejsca. Komow i ja usiedliśmy przy stole naprzeciw drzwi, Van der Hoose wcisnął się za pulpit diagnostografu i rozpoczęło się oczekiwanie.
Mały zjawił się o dziewiątej czterdzieści pięć według czasu pokładowego.
Przystanął w drzwiach wczepiwszy się lewą dłonią w futrynę i podkulił prawą nogę. Na pewno co najmniej przez minutę stał tak oglądając nas wszystkich po kolei przez otwory swojej martwej maski. Panowała taka cisza, że słyszałem jego oddech — rytmiczny, potężny i spokojny, jakby pracował starannie wyregulowany mechanizm. Z bliska, w jaskrawym świetle, chłopiec robił jeszcze dziwniejsze wrażenie. Dziwne w nim było wszystko — i poza według ludzkich pojęć kompletnie nienaturalna, a zarazem zupełnie swobodna, i błyszcząca zielonkawoniebieska, jakby pokryta lakierem skóra, i przykre dysproporcje w rozmieszczeniu mięśni i ścięgien, i niezwykle potężne kolana, i zdumiewająco wąskie i długie stopy. I to, że wcale nie był taki malutki — był wzrostu Majki I to, że na palcach lewej dłoni nie miał paznokci. I to, że w prawej pięści trzymał pęk świeżych liści. Wreszcie wzrok jego zatrzymał się na Van der Hoosem. Patrzył na niego tak długo i tak uważnie, aż przyszła mi do głowy nieprawdopodobna myśl, że Mały orientuje się w przeznaczeniu diagnostografu — a nasz dzielny kapitan w końcu z pewną nerwowością nastroszył zgiętym palcem swoje bokobrody i wbrew instrukcji lekko się skłonił.
— Fenomenalne! — głośno i wyraźnie powiedział Mały głosem Van der Hoosego. Na indykatorze zapaliła się zielona lampka.
Kapitan znowu nerwowo rozwichrzył bokobrody i uśmiechnął się niepewnie. I natychmiast twarz Małego ożyła. Van der Hoose został nagrodzony całą serią przerażających grymasów następujących po sobie z nieprawdopodobną szybkością. Na czole Van der Hoosego wystąpił zimny pot. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, ale w tym momencie Mały odlepił się wreszcie od framugi, przemknął pod ścianą i zatrzymał się przed ekranem wideofonu.
— Co to? — zapytał.
— Wideofon — odpowiedział Komow.
— Tak — powiedział Mały. — Wszystko się rusza i nic nie ma. Wizerunki.
— To jest jedzenie — poinformował go Komow. — Chcesz coś zjeść?
— Jedzenie — oddzielnie? — niezrozumiale zapytał Mały i zbliżył się do stołu. — To jest jedzenie? Niepodobne. Szarada.
Читать дальше