Aleksandrze, która z końcem tego Milenium osiągnie pełnoletniość.
Obyśmy waszemu pokoleniu zostawili świat lepszy niż ten, który nam dano.
Tłumaczył: Maciej Bończa
Moje serce drży jak biedny liść.
W snach wirują planety.
Gwiazdy nacierają na okna.
Obracam się we śnie.
Moje łóżko jest ciepłą planetą.
MERVIN MERCER. P. S. 153, Fifth Grade, Hartem, New. York City, NY (1981)
ROZDZIAŁ 1
Liczby transcendentalne
To było wielkości planety. Nie mogło być tworem sztucznym według ludzkich miar, a przecież było czymś tak dziwnym i skomplikowanym, że ponad wszelką wątpliwość służyć musiało wyższym celom lub ucieleśniać jakąś ideę. Błyszcząc w orbicie polarnej obok wielkiej, białoniebieskiej gwiazdy, przypominało olbrzymi, nierównomierny mnogościan, obłożony milionami miseczkowato zagłębionych muszelek. Każda muszelka celowała w określony punkt nieba tak, że wszystkie konstelacje nieba były pod ich kontrolą. Ta wieloboczna planeta wykonywała swoje funkcje w wieczności. Nadzwyczaj cierpliwa. Mogła czekać wiecznie.
Gdy ją wyciągnęli, wcale nie krzyczała. Jej brewki były zmarszczone, ale zaraz otworzyła oczy szerzej i spojrzała na jaskrawe światła, na postacie obleczone w biel i w zieleń, na kobietę odpoczywającą pod nią, na stole. Jakieś znajome odgłosy rozległy się wokół niej i buzia jej przybrała ów dziwny, typowy dla noworodków wyraz — coś w rodzaju zakłopotania.
Gdy miała dwa latka wyciągała rączki nad główkę i przymilnie mówiła: „tata, op”. Znajomi nie ukrywali zdziwienia — dziecko było grzeczne.
— To nie grzeczność — tłumaczył tato. — Darła się ilekroć chciała, żeby ją wziąć na ręce. Więc powiedziałem: Ellie, nie musisz się drzeć. Po prostu powiedz: tata, op. Dzieci wcale nie są głupie, mam rację, Słonku?
Więc — zadowolona siedzi teraz „op” na zawrotnej wysokości, w ramionach ojca jak na grzędzie i szarpie go za przerzedzające się już włosy. Lepiej tak żyć, i bezpieczniej — tu, w górze, niż raczkować poprzez las nóg. Tam ktoś może na ciebie nadepnąć, można się zgubić… mocniej zwarła piąstkę.
Obejrzawszy małpy skręcili za róg i podeszli do wielkiej bestii na wrzecionowatych nogach, której głowa na długiej szyi zaopatrzona była w małe rogi. Wyrosła nad nimi jak wieża.
— Ich szyje — powiedział tato — są za długie i nie mogą wydać z siebie głosu.
Jakże współczuła biednym, skazanym na milczenie istotom, ale odczuwała też radość, że istnieją — zachwyt, że takie cuda się zdarzają.
— No dalej, Ellie — łagodnie nagliła ją matka. W znajomym głosie dźwięczały radosne nuty — czytaj.
Siostra mamy nie mogła uwierzyć, że trzyletnie dziecko czyta. Ellie zapamiętuje — twierdziła z przekonaniem — bajki na dobranoc. Ale teraz, w rześki marcowy dzień, idą w dół State Street i zatrzymują się przed sklepem. Na wystawie lśni w słońcu kamień czerwony jak burgundzkie wino.
— Jubiler — Ellie czyta powoli, osobno literując każdą z trzech sylab.
Z poczuciem winy wsunęła się do składziku, gdzie na półce, dokładnie tam, gdzie zapamiętała, stała stara motorola — radio tak duże i ciężkie, że tuląc je do piersi, omal go nie puściła. „Niebezpieczeństwo! Nie zdejmować!” ostrzegał napis na tylnej ścianie, ale ona wiedziała, że skoro radio nie jest włączone, to niebezpieczeństwa nie ma. Wysuwając między wargi koniuszek języka, poodkręcała śrubki i zdjąwszy tył zajrzała do wnętrza. Tak jak podejrzewała, nie było w nim ani maleńkich orkiestr, ani miniaturowych spikerów żyjących tam swoim cichym, małym życiem, dopóki ktoś nie przesunie prztyczka na napis „wł”. Za to było tam mnóstwo pięknych szklanych rurek, trochę podobnych do dających światło żarówek. Niektóre przypominały kościoły, jakie są w Moskwie i które widziała na obrazku w książce. Metalowe kołeczki na spodzie każdej z nich były tak zrobione, że pasowały idealnie do swych gniazdek. Pozbawione tylnej osłony radio, i z prztyczkiem przesuniętym na „wł.” podłączyła do najbliższego kontaktu — przecież go nie dotyka, a nawet nie zbliża się do niego, więc jak mogłoby jej zaszkodzić?
Po chwili rury zaczęły jarzyć się ciepłym blaskiem, ale radio milczało. Było „do niczego” i już parę lat temu odesłane na emeryturę, dając miejsce nowocześniejszym cudom. Jedna rurka wciąż była ciemna — Ellie wyjęła wtyczkę, i z pewnym wysiłkiem wyciągnęła nieposłuszną lampę z gniazdka. W jej środku ujrzała metaliczną blaszkę i kilka przymocowanych do niej drucików. Prąd biegnie po tych drutach — zabrzmiało echem w jej głowie. — Choć wpierw musi dostać się do rury. Jeden z kołeczków wydawał się zgięty i wyprostowanie go trwało moment. Znowu zatknęła rurę na swe miejsce i podłączyła odbiornik. Z zachwytem patrzyła, jak rurka zaczyna się jarzyć i ocean statyki elektrycznej wzbiera wokół niej. Niespokojnie zerkając ku zamkniętym drzwiom, skręciła nieco gałkę głośności i tak długo obracała tarczą z napisem „częstotliwość”, aż trafiła na niezmiernie podekscytowany głos mówiący — tyle potrafiła zrozumieć — o rosyjskiej maszynie, która wypuszczona w niebo bez końca będzie krążyć wokół Ziemi. Bez końca, pomyślała. Znów obróciła tarczą w poszukiwaniu innej stacji, ale po chwili, lękając się, że ją w końcu odkryją, wyłączyła radio, luźno przykręciła pokrywę i z większą niż przedtem fatygą dźwignęła je, by umieścić z powrotem na półce.
Wpadła na matkę, kiedy trochę zdyszana opuszczała pokój.
— Wszystko w porządku, Ellie?
— Tak, mamo.
Próbowała normalnie nabrać powietrza, lecz serce jej kołatało i pociły się dłonie. Siadła w swym ulubionym kąciku na małym podwórku i z kolanami podciągniętymi pod brodę rozmyślała o wnętrzu radia. Czy te wszystkie rurki rzeczywiście są potrzebne? Co by było, gdyby je po kolei usunąć? Ojciec kiedyś nazwał je lampami próżniowymi — co się odbywa we wnętrzu próżniowej rury? Czy naprawdę nie ma tam powietrza? Jak do radia dostają się dźwięki orkiestry i głosy spikerów? Ludzie mówią: „z powietrza”. Jak to wszystko może lecieć w powietrzu? I co się dzieje w radiu, kiedy zmienia się stację? Co to znaczy „częstotliwość”? I po co trzeba radio włączyć do prądu, żeby to wszystko pracowało? Czy można by wyrysować coś w rodzaju mapy, na której widać by było, jak w radiu płynie prąd? Czy można je rozebrać tak, żeby cię nie kopnęło. I złożyć je od nowa?
— Ellie, nad czym ty tak medytujesz? — rozległ się głos matki, która z porcją prania podeszła do sznura.
— Nic, mamo, tak sobie. Myślę.
Gdy ukończyła dziesięć lat, zabrano ją na letnie wakacje do kuzynów, których nie cierpiała i którzy mieszkali na polu kempingowym ciągnącym się wzdłuż Jeziora Michigan, na wybrzeżu Półwyspu Północnego. Nie mogła zrozumieć ludzi, którzy mieszkając nad jeziorem w Wisconsin, męczą się pięć godzin za kierownicą, by dotrzeć nad drugie jezioro, w Michigan. Tym bardziej że oznacza to również spotkanie z dwoma tępymi dzieciuchami: jednym dziesięcio— i drugim jedenastoletnim. Obaj zdrowo stuknięci. Czy to możliwe, że ojciec — taki zawsze wrażliwy na wiele jej spraw — żąda, aby dzień w dzień bawiła się z dwoma takimi typami? Całe ówczesne lato polegało na tym, że przed nimi uciekała.
Читать дальше