Morze przelewało wielkie, spokojne fale w siąpiącym deszczu. Świat był wyprany z barw. Dwa wiatrogony ze spętanymi skrzydłami, uwiązane do łańcucha na rufie, skomlały i rozpaczały głośno, a z drugiej łódki poprzez deszcz i mgłę dobiegało ponad falami żałosne echo.
Spędzili w Tolen wiele dni czekając, aż zagoi się noga Rocannona, a czarny wiatrogon znowu będzie mógł latać. Chociaż były to ważne powody zwłoki, prawdą było również, że Mogien wzdragał się przed dalszą wędrówką, przed wypłynięciem na morze, które musieli przebyć. Włóczył się samotnie wśród szarych piasków otaczających laguny poniżej Tolen, próbując zwalczyć w sobie to samo przeczucie, które nawiedziło jego matkę, Haldre. Wszystko, co potrafił powiedzieć Rocannonowi, to że widok i głos morza kładą mu się ciężarem na sercu. Kiedy już czarny wiatrogon całkowicie wyzdrowiał, Mogien nagle postanowił odesłać go z powrotem do Hallan pod opieką Biena, jakby chciał ocalić choć jedną cenną rzecz od zagłady. Zgodzili się również pozostawić dwa juczne wiatrogony i większość bagaży staremu księciu Tolen i jego siostrzeńcom, którzy wciąż kręcili się przy nich, usiłując połatać swoją dziurawą siedzibę. Dlatego też w dwóch łodziach o smoczych łbach znajdowało się teraz tylko sześciu podróżnych i pięć wiatrogonów; wszyscy byli przemoczeni, a większość narzekała.
Łódź prowadziło dwóch posępnych rybaków z Tolen. Yahan próbował uspokoić uwiązane wiatrogony śpiewając długą, monotonną, żałobną pieśń o dawno nieżyjącym księciu; Rocannon i Fian, zakutani w płaszcze, z kapturami naciągniętymi na głowy, siedzieli na dziobie.
— Kyo, kiedyś wspomniałeś o górach na południu.
— O, tak — potwierdził mały człowiek, rzucając szybkie spojrzenie za siebie, w stronę niewidocznych wybrzeży Angien.
— Czy wiesz cokolwiek o ludziach, którzy żyją na południu, na lądzie Fiern?
„Podręcznik” nie okazał się w tym wypadku zbyt pomocny; poza tym Rocannon po to przecież zorganizował swoją Misję, żeby wypełnić luki w informacjach. „Podręcznik” podawał, że na planecie występuje pięć rozumnych gatunków, ale opisywał tylko trzy z nich: Angyarów/Olgyiorów, Fiia i Gdemiarów oraz niehumanoidalne gatunki odkryte na wielkim Wschodnim Kontynencie po drugiej stronie planety. Zapiski geografów dotyczące Kontynentu Południowo-Zachodniego były zwykłymi pogłoskami: Gatunek 4? (nie potwierdzony): Rasa wielkich humanoidów, rzekomo zamieszkujących ogromne miasta (?). Gatunek 5? (nie potwierdzony): Skrzydlate torbacze. Ogółem biorąc było to równie pomocne jak informacje uzyskane od Kyo, który chyba czasem myślał, że Rocannon zna odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadaje, i odpowiadał wówczas jak uczeń w szkole.
— Na Fiern żyją Stare Rasy, prawda?
Rocannon musiał się kontentować widokiem mgły, za którą na południu skrywał się tajemniczy ląd. Słuchał skomlenia wielkich, związanych bestii, podczas gdy przejmująco zimna wilgoć spływała mu po szyi.
Raz wydawało mu się, że słyszy w górze warkot helikoptera, i ucieszył się, że mgła ich kryje; po chwili jednak wzruszył ramionami. Po co się kryć? Armia, która przeznaczyła tę planetę na swoją bazę w międzygwiezdnej wojnie, z pewnością niezbyt się przerazi widokiem dziesięciu ludzi i pięciu przerośniętych kotów moknących na deszczu w dwóch dziurawych łódkach…
Płynęli dalej w nieustającym deszczu. Z morza podnosiła się mglista ciemność. Minęła długa, zimna noc, zajaśniał szary świt i ponownie ujrzeli fale, deszcz i mgłę. Naraz czterej posępni żeglarze w dwóch łodziach powrócili do życia. Dwaj z nich pochwycili stery i wpatrywali się z niepokojem przed siebie. Po chwili spośród kłębiących się w górze tumanów mgły wynurzyła się nieoczekiwanie skalna ściana. Płynęli u jej podnóża, a głazy i karłowate, przygięte wiatrem drzewa przesuwały się wysoko nad ich głowami.
Yahan wypytywał jednego z żeglarzy.
— Mówi, że będziemy teraz mijali ujście wielkiej rzeki, a po drugiej stronie jest jedyne nadające się do lądowania miejsce na wiele mil dookoła.
W tej samej chwili piętrząca się nad nimi skała ponownie znikła we mgle, gęsty tuman zawirował wokół nich, łódka zaskrzypiała, kiedy silny prąd uderzył w kil. Wyszczerzona smocza głowa w dziobie zachybotała się i obróciła. Powietrze było białe i mętne; woda kotłująca się za burtą była mętna i czerwona. Żeglarze na dwóch łodziach krzyczeli coś do siebie.
— Rzeka przybiera! — zawołał Yahan. — Próbują zawrócić… Trzymajcie się!
Rocannon złapał Kyo za ramię; łódka zboczyła z kursu, zatrzęsła się i przechyliła porwana wirem, wykonując jakiś szaleńczy taniec, podczas gdy żeglarze walczyli, żeby utrzymać ją prosto. Oślepiająca mgła zakryła wodę, a wiatrogony szarpały się na uwięzi i warczały z przerażenia.
Smocza głowa przez chwilę wydawała się płynąć prosto; naraz w podmuchu wiatru niosącego kolejny tuman mgły niezgrabna łódź stanęła dęba i przechyliła się na bok. Żagiel z klaśnięciem uderzył o powierzchnię wody i przykleił się do niej, jeszcze mocniej przechylając łódź. Ciepła, czerwona fala zalała twarz Rocannona, bezgłośnie wypełniła mu usta i oczy. Walczył o dostęp do powietrza ściskając coś w rękach ze wszystkich sił. To było ramię Kyo. Obaj szamotali się we wzburzonym morzu, ciepłym jak krew, które miotało nimi na wszystkie strony i znosiło coraz dalej od przewróconej łódki. Rocannon krzyknął o pomoc, ale jego głos rozpłynął się w gęstych, dławiących oparach, unoszących się nad powierzchnią wody. Gdzie był brzeg — w której stronie, jak daleko? Płynął za rozmazanym kształtem łodzi holując Kyo, uczepionego jego ramienia.
— Rokananie!
Smoczy łeb szczerząc zęby wychynął z biąłego chaosu. Mogien płynął za burtą, walcząc z prądem, który go znosił. W rękach miał linę, którą opasał pierś Kyo. Rocannon wyraźnie widział jego twarz; wysokie łuki brwi i żółte włosy, pociemniałe od wody. Po kolei wciągnięto ich na łódkę, Mogiena na końcu.
Yahan i jeden z rybaków z Tolen zostali wyłowieni w następnej kolejności. Drugi żeglarz i dwa wiatrogony utonęli, wciągnięci pod przewróconą łódź. Odpłynęli dość daleko na zatokę, tam gdzie prąd przepływu i wiatr z ujścia rzeki stały się słabsze. Łódka, wypełniona milczącymi, przemoczonymi ludźmi, kołysała się na czerwonych falach, otoczona przez kłębiące się tumany mgły.
— Rokananie, jak to się stało, że nie jesteś mokry? Rocannon, wciąż oszołomiony, popatrzył na swoje przemoczone ubranie i nie zrozumiał. Kyo, uśmiechnięty, dygoczący z zimna, odpowiedział za niego:
— Wędrowiec nosi drugą skórę.
Dopiero wtedy Rocannon zrozumiał i pokazał Mogienowi „skórę” swojego ochronnego kombinezonu, który nałożył dla ciepła poprzedniej deszczowej nocy, pozostawiając jedynie głowę i ręce odkryte. Nadal miał go na sobie, więc Oko Morza nadal spoczywało bezpiecznie na jego piersi, ale radio, mapy, broń — wszystko, co jeszcze łączyło go z cywilizacją — było stracone.
— Yahanie, wrócisz do Hallan.
Pan i sługa stali naprzeciwko siebie na mglistym wybrzeżu nieznanego lądu. Fale przyboju syczały u ich stóp. Yahan nie odpowiadał.
Było ich sześciu, a mieli teraz tylko trzy wiatrogony. Kyo mógł jechać z jednym ze średnich ludzi, a Rocannon z drugim, ale Mogien był za ciężki, żeby na dłuższy dystans zabierać dodatkowego pasażera; w tej sytuacji któryś ze średnich ludzi musiał wrócić razem z łódką do Tolen. Mogien zdecydował, że pojedzie Yahan, najmłodszy.
Читать дальше