Chełpliwe, brutalne pogróżki dodały ducha jego ludziom, którzy hurmem rzucili się, żeby przywiązać obcego do jednego ze słupów podtrzymujących ogromny rożen zawieszony nad ogniem i zgromadzić stertę drewna wokół jego nóg.
Potem zapadła cisza. Zgama wystąpił naprzód, ponury i masywny w swoich futrach, podniósł z paleniska gałąź i potrząsnął nią przed twarzą Rocannona, a potem podpalił stos. Stos zapłonął z trzaskiem. Ubranie Rocannona, brązowy płaszcz i tunika z Hallan, natychmiast zajęło się płomieniem, który objął jego twarz i wzniósł się nad głową.
— Aaach — po raz trzeci jęknęli ludzie Zgamy. Naraz jeden z nich krzyknął:
— Patrzcie!
Ogień opadł i poprzez dym ujrzeli nieruchomą postać patrzącą prosto na Zgamę. Płomienie lizały jej nogi, a na nagiej piersi błyszczał jak otwarte oko wielki klejnot, zawieszony na złotym łańcuchu.
— Pedan, pedan — zapiszczały kobiety kryjące się po ciemnych kątach.
Zgama swoim grzmiącym głosem przełamał narastającą falę paniki:
— On się spali! Niech się pali! Deho, dorzuć do ognia, szpieg piecze się wolno!
Zaciągnął młodego chłopca przed kominek, między skaczące odblaski płomieni, i zmusił go, żeby dorzucił drew do stosu.
— Czyż nie mamy nic do jedzenia? Przynieście mięso, kobiety! Widzisz naszą gościnność, Olhorze, widzisz, jak jemy?
Porwał płat mięsa z drewnianego półmiska, który podawała mu jakaś kobieta, i stanąwszy przed Rocannonem szarpał mięso zębami pozwalając, żeby sok ściekał mu po brodzie. Paru jego zbirów naśladowało go, trzymając się trochę dalej. Większość z nich wolała nie zbliżać się do kominka; ale Zgama kazał im jeść i pić, i krzyczeć, aż wreszcie kilku chłopców odważyło się podejść bliżej i dorzucić jakiś patyk do stosu, gdzie milczący, nieruchomy człowiek stał wśród płomieni muskających jego dziwnie błyszczącą skórę czerwonym odblaskiem:
Wreszcie ogień wypalił się, a hałas przycichł. Mężczyźni i kobiety zasnęli zwinięci w kłębki pod podartymi futrami, na podłodze, po kątach, w ciepłym popiele. Kilku mężczyzn zasiadło na straży trzymając miecze na kolanach i flaszki w dłoniach.
Rocannon pozwolił opaść powiekom. Skrzyżowawszy dwa palce rozpiął kaptur kombinezonu i odetchnął świeżym powietrzem. Długa noc mijała powoli i powoli zajaśniał świt.
W szarym świetle poranka, sączącym się przez tumany mgły, nadszedł Zgama ślizgając się po plamach tłuszczu na podłodze i przestępując przez chrapiące ciała. Popatrzył na swoją ofiarę. Ofiara patrzyła ponuro i nieustępliwie, prześladowca z bezsilną złością.
— Spalić, spalić! — warknął Zgama i odszedł.
Gdzieś z zewnątrz, spoza ścian prymitywnej budowli, dobiegło Rocannona gruchające pomrukiwanie herilorów, tłustych, puchatych zwierząt domowych, które Angyarowie hodowali na mięso, przycinając im skrzydła. Tutaj pasły się one prawdopodobnie na nadmorskich urwiskach. W budynku poza Rocannonem pozostało tylko kilkoro dzieci i kobiet, które trzymały się od niego z dala nawet wtedy, kiedy przyszła pora pieczenia mięsa na kolację.
Rocannon stał przykuty do pala już od trzydziestu godzin i oprócz bólu dręczyło go pragnienie. Pragnienie wyznaczało granice jego możliwości. Mógł obyć się bez jedzenia przez dłuższy czas i przypuszczalnie mógłby wytrzymać w łańcuchach co najmniej równie długo, chociaż już zaczynało mu się kręcić w głowie; ale bez wody mógł przeżyć najwyżej jeszcze jeden z tych długich dni.
Był całkowicie bezsilny; gdyby spróbował odezwać się do Zgamy, każde jego słowo — czy byłaby to groźba, czy próba przekupstwa — umocniłoby tylko upór barbarzyńcy.
Tej nocy kiedy płomienie tańczyły mu przed oczami, a pomiędzy nimi widział białą, masywną, brodatą twarz Zgamy, oczyma duszy ujrzał inną twarz, ciemną i jasnowłosą: twarz Mogiena, którego pokochał jak przyjaciela i trochę jak syna. A gdy noc i ogień dopalały się z wolna, pomyślał o małym Kyo, milczącym i tajemniczym, z którym związany był w jakiś niepojętny sposób; usłyszał, jak Yahan śpiewa o bohaterach, a Iot i Raho narzekają i śmieją się pospołu, czyszcząc zgrzebłem wielkie, skrzydlate wiatrogony; i ujrzał Haldre zdejmującą złoty łańcuch z szyi. Nie nawiedziły go żadne obrazy z jego poprzedniego życia, chociaż przeżył wiele lat na wielu światach, wiele się nauczył i wiele dokonał. To wszystko spłonęło jak garść trawy. Zdawało mu się, że jest w Hallan, że stoi w długiej sali obwieszonej gobelinami przedstawiającymi walkę ludzi i gigantów, a Yahan podaje mu puchar pełen wody.
— Wypij to, Władco Gwiazd. Wypij. Więc wypił.
Feni i Feli, dwa największe księżyce, rzucały białe blaski na roztańczoną powierzchnię wody, kiedy Yahan podawał mu następny puchar. Na palenisku żarzyło się zaledwie parę węgielków. W ciemnościach widać było wyraźne smużki i plamki księżycowej poświaty, ciszę mąciły jedynie poruszenia i oddechy śpiących ludzi.
Yahan ostrożnie rozluźnił łańcuchy, a Rocannon oparł się całym ciężarem o słup, gdyż nogi tak mu zdrętwiały, że nie mógł ustać o własnych siłach.
— Pilnują zewnętrznej bramy przez całą noc — szeptał mu Yahan do ucha — a ci strażnicy nie śpią. Jutro wyprowadzą stada…
— Jutro wieczorem. Nie mogę biec. Będę musiał użyć podstępu. Zapnij łańcuch, Yahanie, żebym mógł się na nim oprzeć. Przyczep hak tutaj, obok mojej ręki.
Któryś ze śpiących usiadł ziewając; Yahan zanurkował w ciemność i zanim rozpłynął się wśród cieni, w świetle księżyca przez chwilę zajaśniał jego uśmiech.
Rocannon ujrzał go ponownie o świcie. Yahan wraz z innymi wypędzał herilory na pastwisko. Podobnie jak tamci odziany był w obszarpane futra, a jego czarne włosy sterczały jak szczotka. Nadszedł Zgama i obrzucił swoją ofiarę ponurym spojrzeniem. Rocannon wiedział, że ten człowiek oddałby połowę swoich stad i wszystkie żony, żeby tylko się pozbyć swojego gościa nie z tej ziemi, ale własne okrucieństwo wpędziło go w pułapkę bez wyjścia: dozorca jest więźniem swojego więźnia. Zgama spał w ciepłym popiele i miał włosy tak wysmarowane sadzą, że wydawał się bardziej ucierpieć od ognia niż Rocannon, którego naga, błyszcząca skóra jaśniała bielą. Wyszedł tupiąc głośno i znowu przez cały dzień budynek był pusty z wyjątkiem strażników pilnujących drzwi. Rocannon wykorzystywał ten czas na ukradkowe ćwiczenia gimnastyczne. Kiedy przechodząca kobieta zauważyła, że się prostuje i przeciąga, wyprostował się jeszcze bardziej, kołysząc się i zawodząc jękliwie niskim, niesamowitym głosem. Kobieta przypadła do ziemi i z piskiem umknęła na czworakach.
Mglisty zmierzch zapadał za oknami, posępne kobiety gotowały gulasz z mięsa i morskich wodorostów, powracające stada odzywały się setką głosów na zewnątrz, a potem wszedł Zgama ze swoimi ludźmi. Kropelki wilgoci połyskiwały w ich brodach i futrach. Zasiedli na podłodze do posiłku. Izba wypełniła się hałasem, zaduchem i parującym smrodem. Nieustanna obecność tajemniczego gościa powodowała widoczną atmosferę napięcia: twarze były ponure, głosy brzmiały kłótliwie.
— Dołóżcie do ognia, trzeba go upiec! — krzyknął Zgama i zerwał się na nogi, żeby wepchnąć na stos płonącą kłodę.
Nikt z jego ludzi się nie poruszył.
— Zjem twoje serce, Olhorze, kiedy usmaży ci się w piersi! Będę nosił ten błękitny kamień zamiast kolczyka! — Zgama trząsł się w furii, doprowadzony do szału przez to milczące, uporczywe spojrzenie, które musiał znosić od dwóch dni. Już ja cię zmuszę, żebyś zamknął oczy! — wrzasnął, chwycił ciężki drąg leżący na podłodze i z trzaskiem opuścił go na głowę Rocannona, jednocześnie odskakując do tyłu, jakby obawiał się jakiegokolwiek kontaktu z dziwnym przybyszem. Drąg spadł pomiędzy płonące kłody i utknął jednym końcem w jakiejś szparze.
Читать дальше