Rocannon powoli wyciągnął prawą rękę, zacisnął palce na kiju i wyszarpnął go z ognia. Wymierzył płonący koniec w twarz Zgamy, a potem z wolna postąpił krok do przodu. Krępujące go łańcuchy opadły. Płomień strzelił do góry, sypnął iskrami i rozstąpił się wokół jego nagich stóp.
— Precz! — wyrzekł Rocannon. Szedł prosto na Zgamę, a Zgama cofał się krok po kroku. — Nie jesteś już tu panem. Człowiek łamiący prawo jest niewolnikiem, człowiek okrutny jest niewolnikiem, człowiek nie mający rozumu jest niewolnikiem. Jesteś moim niewolnikiem, a ja wypędzę cię jak dziką bestię. Precz!
Zgama oburącz chwycił się framugi drzwi, ale płonąca gałąź mignęła mu przed nosem, aż przypadł do ziemi. Strażnicy skulili się i zamarli w bezruchu. Pochodnie z sitowia, umieszczone przy zewnętrznej bramie, rozświetlały mrok; nie słychać było żadnego dźwięku prócz mamrotania herilorów w zagrodach i sum morskich fal, rozbijających się o skały. Krok po kroku Zgama cofał się przez podwórze, aż dotarł do bramy. Jego ciemne oczy w białej, nieruchomej jak maska twarzy wpatrywały się w zbliżający się płomień. Ogłupiały ze strachu, przywarł kurczowo do jednego ze słupów bramy, wypełniając wejście swym masywnym ciałem. Rocannon, wyczerpany i doprowadzony do ostateczności, w odruchu zemsty mocno pchnął go w pierś płonącym końcem kija, zwalając go z nóg, i przestąpił nad jego ciałem. Za bramą otoczył go skłębiony tuman mgły. Przeszedł w ciemności około pięćdziesięciu kroków, potknął się, upadł i nie zdołał już wstać.
Nikt go nie ścigał. Nikt nie wyszedł z twierdzy. Leżał na porośniętej trawą wydmie, chwilami tracąc przytomność. Po jakimś czasie pochodnie przy bramie wypaliły się lub zostały zgaszone i pozostała tylko ciemność. Wiatr zawodził wieloma głosami wśród traw, a w dole szumiało morze.
Kiedy mgła rozproszyła się przepuszczając światło księżyca, Yahan znalazł go w tym miejscu, opodal krawędzi skały. Z jego pomocą Rocannon zdołał wstać. Wymacując drogę przed sobą, potykając się i pełznąc na czworakach, kiedy trafili na trudniejszy odcinek, posuwali się z trudem na południowy wschód, byle dalej od wybrzeża. Zatrzymywali się kilka razy, żeby odetchnąć i zorientować się w terenie, a wtedy Rocannon natychmiast zasypiał. Yahan budził go i zmuszał do dalszego marszu. Tuż przed świtem dotarli do doliny o stromych zboczach, porośniętych lasem, który w mglistej ciemności wydawał się czarny. Yahan i Rocannon zagłębili się weń idąc z biegiem strumienia, ale nie zaszli daleko. Rocannon zatrzymał się i powiedział w swoim własnym języku:
— Nie mogę już iść.
Yahan wyszukał piaszczystą łachę pod wysokim, podmytym brzegiem, który zakrywał ich przynajmniej od góry. Rocannon wczołgał się tam jak zwierzę do swojej kryjówki i zasnął.
Kiedy obudził się po piętnastu godzinach, zapadał zmierzch, a obok Yahana leżała niewielka kupka zielonych pędów i jadalnych korzeni.
— Za wcześnie jeszcze na owoce — tłumaczył się Olgyia — a te wyrzutki z twierdzy zabrały mój łuk. Zastawiłem parę sideł, ale przed zmrokiem nic się w nie nie złapie.
Rocannon żarłocznie pochłonął jarzyny, popił je wodą ze strumienia, przeciągnął się, a kiedy poczuł, że odzyskał jasność myśli, zapytał:
— Yahanie, jak tam trafiłeś — do tej twierdzy wyrzutków?
Młody Olgyia, ze spuszczoną głową, przysypywał piaskiem niejadalne końcówki korzeni.
— Cóż, panie, sam wiesz, że… zdradziłem mojego pana, Mogiena. Więc po tym wszystkim pomyślałem sobie, że mógłbym przyłączyć się do tych, co nie mają panów.
— Słyszałeś już o nich wcześniej?
— W moim kraju opowiadają o miejscach, gdzie my, Olgyiorowie, jesteśmy i panami, i sługami. Mówi się nawet, że w dawnych czasach w Angien mieszkaliśmy tylko my, średni ludzie; polowaliśmy w lasach i nie mieliśmy panów, a potem Angyarowie przybyli z południa na łodziach o smoczych łbach… No więc znalazłem twierdzę, a ludzie Zgamy zabrali mnie ze sobą uciekając z jakiegoś innego miejsca na wybrzeżu. Odebrali mi łuk, zagonili mnie do pracy i nie zadawali żadnych pytań. I tak odnalazłem ciebie. Ale uciekłbym stamtąd nawet wtedy, gdybym cię ie znalazł. Nie chcę być panem pomiędzy takimi wyrzutkami!
— Czy wiesz, gdzie są nasi towarzysze? — Nie. Będziesz ich szukał, panie?
— Mów mi po imieniu, Yahanie. Tak, będę ich szukał, jeśli jest jakaś szansa, żeby ich odnaleźć. Nie zdołamy przejść przez cały kontynent na piechotę, sami, bez broni i ubrań.
Yahan w milczeniu wygładzał piasek, patrząc na strumień, który płynął, ciemny i czysty, pod nisko zwieszonymi gałęziami iglastych drzew.
— Nie zgadzasz się?
— Jeśli mój pan Mogien mnie znajdzie, zabije mnie. To jego prawo.
Według kodeksu Angyarów była to prawda; a jeśli ktoś przestrzegał kodeksu, tym kimś był właśnie Mogien.
— Gdybyś znalazł nowego pana, twój dawny pan nie miałby prawa cię tknąć; czyż nie tak, Yahanie?
Chłopiec przytaknął.
— Ale ten, kto się buntuje, nie znajduje nowego pana. — To zależy. Złóż mi przysięgę wierności, a ja obronię cię przed Mogienem… o ile go znajdziemy. Nie wiem, jakie słowa wymawiacie.
— Powiadamy — Yahan mówił bardzo cicho — mojemu panu oddaję całe moje życie wraz ze śmiercią.
— Zwróciłeś mi moje życie, a teraz ofiarowujesz mi swoje. Przyjmuję.
Woda z donośnym szumem przelewała się przez skalny próg w górze strumienia, a niebo pociemniało złowrogo. W zapadającym zmierzchu Rocannon wyślizgnął się ze swego kombinezonu i zanurzył się cały w strumieniu, pozwalając, żeby chłodna woda obmywała jego ciało, spłukiwała brud, zmęczenie i strach, i wspomnienie ognia liżącego mu twarz. Pusty kombinezon składał się zaledwie z garstki przezroczystych strzępków materii, cieniutkich jak włos, ledwie widocznych drucików i przewodów oraz kilku półprzezroczystych sześcianów wielkości paznokcia. Yahan przyglądał się niespokojnym wzrokiem, jak Rocannon nakłada kombinezon z powrotem, ponieważ nie miał żadnego innego ubrania, a Yahan zmuszony był zamienić swój angyarski strój na parę brudnych skór herilorów.
— Książę Olhorze — zapytał w końcu — czy to… czy to ta skóra chroniła cię przed ogniem? Czy też… ten klejnot? Naszyjnik, o który Yahan pytał, schowany był teraz w jego własnym woreczku na amulety, zawieszonym na szyi Rocannona. Rocannon odpowiedział łagodnie:
— To ta skóra, a nie żadne czary. To rodzaj bardzo silnej broni.
— A ta biała rzecz?
Rocannon popatrzył na swój kij wydobyty z piasku, z jednym końcem mocno nadpalonym; Yahan znalazł go w trawie na wydmach zeszłej nocy. Ludzie Zgamy przynieśli ten kawałek drewna do twierdzy razem z właścicielem, uważając widocznie, że nie powinno się ich rozłączać. Czym byłby czarodziej bez swojej laski?
— Cóż — odparł Rocannon — laska może się przydać, jeśli będziemy musieli iść piechotą.
Przeciągnął się i zamiast kolacji napił się jeszcze raz z ciemnego, bystrego, chłodnego strumienia.
Następnego ranka obudził się wypoczęty i z wilczym apetytem. Yahan odszedł o świcie, żeby sprawdzić sidła, a także dlatego, że w nocy zmarzł i nie mógł już dłużej leżeć na wilgotnym piasku. Wrócił przynosząc tylko trochę ziół i niezbyt dobre wiadomości. Wdrapał się na zalesioną grań, która biegła równolegle do wybrzeża, i z jej szczytu ujrzał następną szeroką morską odnogę, zagradzającą im drogę na południe.
— Czyżby ci nędzni zjadacze ryb z Tolen wysadzili nas na wyspie? — jęknął. Jego zwykły optymizm został pokonany przez głód, zimno i zmęczenie.
Читать дальше