Stanisław Lem - Fiasko

Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Fiasko» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1987, Издательство: Wydawnictwo Literackie, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Fiasko: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Fiasko»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Pierwotnie akcja toczy się na Tytanie, księżycu Saturna, gdzie bohater Angus Parvis poszukując zaginionych budowniczych kopalni oraz komandora Pirxa, który ruszył im na ratunek, sam popełnia błąd w obcym człowiekowi, mieszkańcowi Ziemi, terenie i staje w obliczu nieuchronnej śmierci. W nadziei wskrzeszenia przy pomocy przyszłych zdobyczy nauki, dokonuje aktu szczególnego samobójstwa przez poddanie się hibernacji.
Po około stuleciu, na pokładzie rakiety zmierzającej w kierunku nieznanej cywilizacji pozaziemskiej, zostaje ożywiona jedna z osób, których ciała odnaleziono na Tytanie. Naukowcy przypuszczają, że uratowanym może być Parvis lub Pirx, lecz również po wskrzeszeniu, członkom załogi nie udaje się ustalić jego danych personalnych, w związku z czym występuje dalej pod przybranym imieniem i nazwiskiem jako Marek Tempe. Konstrukcja powieści, wykluczająca tzw. narratora wszechwiedzącego, pozostawia czytelnika w niepewności co do możliwego rozwiązania zagadki tożsamości bohatera.
Kiedy statek dolatuje do celu, jedno z najistotniejszych zadań w zakresie kontaktu bezpośredniego z obcą cywilizacją zostaje powierzone wskrzeszonemu. Porozumienie między „braćmi w rozumie” okazuje się jednak ostatecznie niemożliwe na skutek zbyt głębokich różnic biologicznych oraz kulturowych i kończy się tytułowym fiaskiem.
Będąc ostatnią z powieści Stanisława Lema, stanowi ona szczególne podsumowanie wielowątkowej beletrystycznej twórczości pisarza. Wielostronnie i dynamicznie przedstawia w niej uwikłanie człowieka we własną naturę, zdeterminowaną ziemskimi warunkami. W ten sposób autor, nie po raz pierwszy, sceptycznie odnosi się do możliwości kontaktu z naszymi „braćmi w Kosmosie”. Ostateczną przeszkodą okazuje się nie sama odległość, lecz odmienność.

Fiasko — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Fiasko», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Ostry przechył, chybnięcie kabiny, nagły rozryk silników uprzytomniły mu, odparowane szybciej refleksem żyroskopów niż jego manewrem, że teraz nie czas na kontemplacje astronomicznej czy wręcz filozoficznej natury. Kornie spuścił oczy w dół. Osobliwe, dlaczego akurat wówczas zdał sobie sprawę z komizmu swych poruszeń. Wisząc w uprzęży, przebierał nogami w powietrzu, lecz odczuwał każdy gromowy krok, choć niby huśtał się jak dziecko w zabawie. Wąwóz stawał się stromy. Choć zredukował krok, maszynownia wypełniła się natężonym wyciem turbin. Znalazł się w głębokim cieniu i nim zapalił reflektory, w ostatniej chwili ominął wybrzuszenie skały, większe od Diglatora. Tendencja jego rozpędzonych wahadłowo mas, by słuchając pierwszego prawa Newtona, nadal poruszać się po prostej trajektorii, naruszona koniecznym zwrotem, rzuciła silniki w skrajnie przeleżenie. Wszystkie wskaźniki, dotąd spokojnie zielone, rozbłysły purpurą. Turbiny zawyły rozpaczliwie, dając ze siebie wszystko. Obrotomierz głównego żyroskopu zamrugał na znak, że jego bezpiecznik przepala się — i w takim pochyleniu kabiny, jakby Diglator padał, oblał go całego zimny pot, bo w koszmarnie głupi sposób zgruchoce powierzoną maszynę. Ale tylko lewy łokciowy kaptur zawadził o skałę ze zgrzytem statku partego na rafy, spod stali bryznęło dymem, kurzawą, snopami krzesanych iskier i wielkochód, dygocąc, odzyskał równowagę.

Pilot otrząsnął się. Był rad, że w wąwozie stracił radiową łączność z Gossem, bo samoczynny nadajnik ukazałby na monitorze jego przygodę. Wyszedł z głębokiego cienia i zdwoił uwagę. Wciąż czuł wstyd, przecież sprawa była elementarna i stara jak świat. Wszak i maszynista wie odruchowo z nawyku, że ruszyć z miejsca samym parowozem i ruszyć, gdy ciągnie sznur wagonów, to całkiem różne rzeczy. Więc kroczył jak na musztrze, a kolos był mu znów posłuszny aż dziw. Widział przez szkła, jak mały ruch jego ręki staje się natychmiast wymachem cęgowatego łapska, a kiedy stawia krok, wieżowa noga, wysuwając się do przodu, błyska tarczą kolana.

Od kosmodromu odsądził się już o pięćdziesiąt osiem mil. Z mapy, z satelitarnych fotografii, które studiował poprzedniego wieczoru, a na koniec z dioramy terenu, wymodelowanej w skali 1:800, wiedział, że droga do Graala dzieli się na trzy zasadnicze części. Pierwszą obejmowało tak zwane cmentarzysko i wulkaniczny wąwóz, który właśnie opuścił. Drugą już widział — była to wyrwa w masywie zakrzepłej lawy, przestrzelona seriami odpalanych ładunków termojądrowych, gdyż ten masyw, największy z wycieków orlandzkiego wulkanu, nie dał się inaczej pokonać przez stromiznę wałowatych stoków. Nuklearne eksplozje wżarły się w sejsmiczny górotwór, barykadujący przejście, i rozcięły go na dwoje jak rozgrzany nóż bryłę masła. Na tytanogramie kabiny ten przesmyk okalały wykrzykniki, przypominając, że nie wolno w nim opuścić wehikułu w jakichkolwiek okolicznościach.

Resztkowe promieniowanie wywołane przez termojądrowców było wciąż niebezpieczne dla człowieka poza pancerzem wielkochodu. Wylot wąwozu oddzielała od wejścia w przesmyk milowa równina, czarna, jakby obsypana sadzami. Mógł na niej znów usłyszeć Gossego. Zmilczał o zderzeniu ze skałą, a Gosse powiedział mu, że za przesmykiem Wielkiego Cypla, w połowie drogi, radiową opiekę przejmie nad nim Graal. Tam też rozpoczynała się trzecia, ostatnia część drogi przez depresję.

Czarny pył, zalegający równinę między dwoma wybrzuszeniami górotworu, pokrył nogi Diglatora wyżej kolan. Szedł w jego niskich kłębach szybko i sprawnie ku niemal prostopadłym ścianom przestrzeliny. Dotarł do niej przez gruzy, zeszklone na gładkich powierzchniach odpęknięć słonecznym żarem wybuchu. Odłamy te, twarde jak diament, miażdżone irydowymi podeszwami Diglatora, rozpadały się z hukiem wystrzałów. Ale dno przesmyku było gładkie jak stół. Szedł już między osmalonymi ścianami, w pogłosie gromowych ech stąpania, które stało się jego własnym: wrósł w maszynę i była jego cielesnym wyolbrzymieniem. Dostał się w mroczną głąb, tak nagłą, tak nieprzejrzystą, że musiał zapalić reflektory. Ich rtęciowe blaski walczyły w kotłowisku cieni, szamoczących się między filarami skalnej gardzieli, z zimnym, rudym, nieprzychylnym światłem nieba, jaśniejącego w bramie przesmyku, która stawała się tym większa, im bliższa. Na ostatnim odcinku przesmyk zwężał się, jakby nie miał już przepuścić jego wielkoluda, jakby musiał się zaklinować jego kanciastymi barami w kominiastym ścieśnieniu, lecz była to iluzja — po obu stronach zostawało kilka metrów luzu. Inna rzecz, że zwolnił, bo „Polluks” wchodził w tym większe boczne kołysanie, im szybciej szedł i na to nie było rady. Kaczkowaty chód w przyspieszeniu wynikał z praw dynamicznie rozpędzonych mas i nie ze wszystkim udało się inżynierom pokonać wielkie momenty obrotowe. Końcowe trzysta metrów szedł znów coraz stromiej pod górę, uważnie stawiając stopy i trochę wychylał się ze swego wysoko zawieszonego miejsca, by dobrze widzieć, na czym stawia wieżową nogę. To przepatrywanie pobliża tak go zajęło, że dopiero gdy światło, otoczywszy go ze wszystkich stron, rozjaśniło kabinę, poderwał głowę i zobaczył zupełnie inny, nieziemski krajobraz.

Wielki Cypel trwał nad białym i rudym oceanem wełnistych chmur, samotny, czarny, smukły, jedyny na niebie po horyzont. Zrozumiał, czemu niektórzy nazywają go Bożym Palcem. Wyhamował z wolna kroki i zatrzymawszy się w tym najwspanialszym widokowo miejscu, spróbował — w ściszonym śpiewie turbin — wyłowić głos Graala. Nie usłyszał jednak nic, więc począł wzywać Gossego, ale i ten się nie odezwał. Był wciąż w radiowym cieniu. Zaszła wtedy osobliwa rzecz. Przedtem radiowy kontakt z kosmodromem był dlań jakoś przykry, zdawał mu się przeszkadzać, przez to chyba, że odczuwał nie w słowach, lecz w głosie Gossego skryty niepokój, jakby niedowiarstwo, czy da sobie radę, i w tym niepokoju tkwiło coś z chęci patronowania mu, czego wprost nie znosił. I oto teraz, gdy został prawdziwie sam, bo ani ludzki głos, ani automatyczne pulsy radiolatarni z Graala nie mogły go w tym bezkresnym białym pustkowiu podeprzeć, odczuł zamiast swobodnej ulgi taką niepewność, jak człowiek w pełnym cudów pałacu, który nie miał wprawdzie najmniejszej ochoty go opuścić, ale zobaczył, jak wrota, przedtem zapraszająco rozwarte, same się za nim zamykają. Skarcił się za bezowocny nastrój podobny do lęku i zaczął schodzić ku powierzchni obłoczonego morza po zboczu dość łagodnym, ale miejscami oblodzonym, prosto na Wielki Cypel, czarny, sięgający nieba i tak ugięty, jakby był palcem, który przyzywa go ku sobie.

Raz i drugi podeszwowa płyta wielkochodu obśliznęła się z tępym zgrzytem, bijąc w dół gromadami głazów wyrwanych z lodowego okucia, ale te poślizgi nie groziły upadkiem. Stawiał tylko nogi, żeby wbijać każdą stopę zadziorami pięty w zaskorupiałą szreń, przez co poruszał się wolniej niż dotąd. Schodził wybrzuszonym stokiem między dwoma żlebami, uparcie i przesadnie tupiąc, aż fontanny bryzgów lodowych obtłukiwały mu nagolenniki i tarcze kolan, coraz to rzucając oczami dalej, w głąb doliny, której dno przezierało już przez rozziewy mgieł, a im niżej schodził, tym bardziej górował nad nim znad odległych, mlecznie jaśniejących chmur czarny palec Wielkiego Cypla. Dotarł lak do strefy puszystych obłoków, płynących równo i wolno jak po niewidzialnej wodzie; opływały go już po uda, po krętarze bioder, jeden owiał go wraz z kabiną, lecz znikł jak zdmuchnięty. Przez kilka chwil Czarny Palec majaczył jeszcze nad pierzastą bielą — jak skalna maczuga, stercząca nad arktycznym oceanem, nieruchoma wśród piany i kry, aż znikł jak z oczu nurka, który zstąpił na morskie dno. Przystanął nasłuchując, bo mu się wydało, że słyszy przerywany, słaby, piskliwy ton. Zwracając Diglatora raz w lewo, raz w prawo, czekał, żeby ten zawodzący śpiew, wcale wyraźny, zabrzmiał mu w obu uszach jednakowo. Nie słyszał samego Graala, lecz kierunkową radiolatarnię Cypla. Miał iść wprost ku niej, a gdyby zboczył z drogi, przerywany sygnał rozdwoiłby się podług zboczenia: biorąc się nazbyt w prawo, a więc w zgubną stronę depresji, posłyszałby w prawym uchu ostrzegawczy skowyt, a jeśliby zmierzał z przeciwnym odchyleniem, ku nieprzebytym ślepym ścianom, sygnał odezwałby się nie aż tak alarmowym, choć też wskazującym błąd basem. Krokomierz pokazał setną milę. Większą, technicznie trudniejszą, część drogi zostawił za sobą. Mniejsza, zdradliwsza, spoczywała przed nim, okutana w mgielną toń. Lite chmury ciemniały teraz wysoko, widoczność sięgała kilkuset metrów, aneroid zapewniał, ze tu rozpościera się właściwa niecka depresji, a dokładniej, jej uczciwie twarde obrzeże. Szedł zdając się zarazem na słuch i na wzrok, gdyż okolicę rozjaśniały śniegi, zamarzłego dwutlenku węgla oczywiście i bezwodników innych skrzepłych gazów. Z rzadka wystawały spod ich bieli narzutowe głazy, ślady lodowca, który kiedyś wtłoczył się od północy w rozpadlinę wulkanicznego masywu, pogłębił ją na południe pełznącym cielskiem, przeorał, wziął w denny lód odłamy skalne, a potem, cofając się czy topniejąc od magmatycznego podgrzewu, idącego z głębin Tytana, powypluwał i zostawił morenę, rozrzuconą w chaotycznym odwrocie. Krajobraz odwrócił się, jakby rozpostarł dołem zimowy dzień i przykrył go ciemną od chmur, nocną stroną. Angus nie miał już za towarzysza nawet własnego cienia. Stąpał pewnie, zagłębiając oproszone kryształkami żelazne buty w śnieg, a w panoramicznych wstecznych lusterkach mógł widzieć własne ślady, godne tyranozaura, tego największego z dwunogich drapieżców mezozoiku, i sprawdzał tymi zerknięciami, czy pozostawiony trop jest wciąż jednako prosty. Jednakowoż od niewiadomego czasu poczęła mu się zdawać dziwna rzecz, którą odganiał jako niemożliwą: odnosił coraz silniejsze wrażenie, że nie jest w kabinie sam, że za jego plecami znajduje się drugi człowiek, a obecność tego człowieka poznawał po jego oddechu. Tak osaczyło go wreszcie to złudzenie — a nie wątpił, że ma do czynienia z iluzją, wywołaną może zmęczeniem słuchu, stępiałego od monotonii radiowych sygnałów, że wstrzymał oddech. Wtedy tamten przeciągle, wyraźnie westchnął. O złudzeniu nie mogło chyba być mowy. Osłupiał, potknął się, kolosem zatoczyło. Angus poderwał go w rozbłysku wskaźników i zawyciu turbin, hamował, szedł coraz wolniej, aż stanął. Tamten przestał dyszeć. A więc jednak był to pogłos z maszynowych studni Diglatora? Stojąc omiótł wzrokiem całą przestrzeń, aż ujrzał na bezmiernych ścieliskach śniegowych czarną kreskę, wykrzyknik, zarysowany tuszem na bieli horyzontu tam, gdzie jasność nie wyjawiała, czy jest wałem nawianych zasp, czy obłoków. A chociaż nigdy nie widział w podobnej scenerii zimowej wielkochodu z milowej dali, owładnęła nim pewność, że to jest Pirx. Ruszył więc ku niemu, nie dbając ani trochę o nasilające się rozdwojenie sygnału w słuchawkach. Przyspieszył chodu. Czarny znak drobiący u samej ściany bieli był już figurką, mrowiącą przez to, że też szybko maszerował. Po kilkunastu minutach jęły się ujawniać jego rzeczywiste rozmiary. Dzieliło ich pół mili, może nieco więcej. Dlaczego nie odezwał się, nie wzywał go nadajnikiem? Sam nie wiedział, ale nie śmiał. Wpatrzony do łez, dostrzegał już w szklistym okienku, sercu kolosa, maleńkiego człowieczka, który w zawieszeniu poruszał się niczym pajacyk na nitkach. Trzymał się za nim i obaj szli zostawiając za sobą długie pyłowe kity, niczym statki, z których każdy ciągnie za sobą spienioną bruzdę farwateru. Angus doganiał go, zarazem koncentrując uwagę na tym, co się działo przed nimi, a działo się, bo w oddali falowała łopocząca biało kłębiasta zamieć, której prześwity łyskały jaśniejszą nad śnieg bielą. To była strefa zimnych gejzerów. Wtedy okrzyknął gonionego, raz, drugi, trzeci, a że tamten, zamiast odpowiedzieć, przyspieszył kroku, jakby usiłował umknąć przed ratownikiem, zrobił to samo gnając coraz większym rozkołysem tułowia i wymachami potężnych ramion w bliskość zagłady. Krokomierz drgał u czerwonego kresu — 48 mil na godzinę. Angus nawoływał ściganego ochrypłym z podniecenia głosem, który zamarł mu nagle na ustach, bo czarna postać poszerzyła się puchnąc, wydłużyła, jej kontury straciły ostrość i nie człowieka w Diglatorze już widział, lecz wielki cień, rozpraszający się w bezkształtną plamę, aż rozwiany sczezł. Był sam i samego siebie usiłował dogonić — fenomen dosyć rzadki, lecz znany i na Ziemi — jako widmo Brockenu w Alpach. Własne odbicie, powiększone, na tle jasnych chmur. Nie on — to jego ciało, porażone odkryciem, w pełni okrutnego rozczarowania, napięte wszystkimi mięśniami, w zadyszeć w gorzkim przypływie wściekłości i rozpaczy chciało stanąć jak wryte, od razu, bez zwłoki, a wtedy w ryku, jakim buchnęły trzewia kolosa, targnęło nim do przodu. Czujniki łysnęły jak rozprute żyły krwią. Diglator cały zadygotał niczym okręt, co uderza kadłubem w skałę podwodną, korpus skłoniło rozpędem i gdyby Angus go nie podtrzymał, nie wyprowadził z rzucenia w przód serią stopniowo po wolniej ących kroków, pewno by runął na grunt. Chóralny protest tak nagle przeciążonych agregatów uspokoił się, a on, czując, jak po rozpalonej twarzy ciekną mu łzy zawodu i gniewu, stał na rozkraczonych nogach dysząc, jakby sam z takim wysiłkiem przebiegł ostatnie kilometry. Ochłonął, otarł miękką wewnętrzną wyściółką rękawicy pot, którym nasiąkły brwi, widział, jak olbrzymia łapa wielkochodu, powiększając ten odruchowy gest, podnosi się, przesłania okno kabiny całą szerokością przedramienia i trafia z łomotem promiennik, osadzony na bezgłowych barach. Zapomniał odłączyć prawicę z obwodu wzmacniaczy! Ten kolejny idiotyczny postępek ocucił go całkowicie. Zawrócił, żeby się wycofać własnym śladem, bo tony kierunkowych sygnałów rozstroiły się ze wszystkim. Należało wrócić na szlak, iść nim, jak długo się da, a w wypadku oślepienia zawieją, pędząc od strefy gejzerów — zapamiętał jej wygląd w gonitwie — zdać się na promiennik. Jakoż odnalazł miejsce, na którym lustrem z chmur i gazów fatamorgana otumaniła go do pełnej zatraty orientacji. A może zgłupiał wcześniej, kiedy uległ nie optycznemu, lecz akustycznemu złudzeniu i przestał porównywać marszrutę, wskazywaną przez radio, z jej odpowiednikiem na mapie terenu w kabinie? Tam, dokąd zaniosło go własne widmo, nie bardzo daleko od wyznaczonej drogi — podług krokomierza wszystkiego dziewięć mil — podług mapy nie było żadnych gejzerów. Ich front przebiegał bardziej na północ — wedle ostatniego rozpoznania terenu, jakie ukazywała mapa. Na podstawie meldunków zwiadu lotniczego i radarowego, zdjęć wykonanych przez ORSANa, Marlin polecił przemieścić szlak z Roembdena do Graala tak dalekim obchodem południowym, aby biegł kłopotliwie, lecz pewnie, przez wnękę depresji, nigdy dotąd nie zalapianą, choć zasypywaną śniegiem gejzerów. Podłoże owej wnęki mogło zostać w najgorszym razie zatarasowane wydmami dwutlenkowego śniegu, lecz Diglator miał dostateczną moc, by przebrnąć i przez zaspy pięciometrowej grubości, a gdyby w nich utknął i dał o tym znać, Graal mógł skierować ku niemu bezludne spychacze, zdjęte z kopalnianych robót. Sęk tkwił w tym, że nie było wiadomo, gdzie przepadły kolejno trzy wielkochody, ponieważ nieprzerwaną radiową łączność dopuszczała depresja na starym szlaku, porzuconym po uprzednich katastrofach, natomiast południowej niecki krótkie fale nie dosięgały wprost, a z ich odbicia nie dało się korzystać, gdyż Tytan nie posiada jonosfery. Należało użyć satelitarnych przekaźników, lecz w paradę wszedł już przed tygodniem Saturn, ogonem swej burzliwej magnetosfery zagłuszając wszelką emisję prócz laserowej, a lasery Graala przebijały wprawdzie pokłady chmur i mogły tym samym dotrzeć do patrolowych satelitów, te jednak, nie wyposażone w przemienniki fal z tak szerokim zakresem, nie mogły przekodować impulsów świetlnych w radiowe. Mogły co prawda kolimować odbierane błyski i słać je w depresję, niestety daremnie. Po to, by przebić gejzerowe burze, przyszłoby pchnąć laserami moc, która stopiłaby lustra satelitów. Wprowadzone na orbity, gdy Graal się dopiero szykował do robót, lustra uległy powolnej korozji i przymgliwszy się wchłaniały zbyt wiele energii promienistej, zamiast odbijać ją z 99-procentową dzielnością. W ten splot niedopatrzeń, źle pojmowanej oszczędności środków, pośpiechu, transportowych opóźnień i zwykłych głupstw, właściwych ludziom wszędzie, więc i w Kosmosie, dostały się jeden po drugim zaginione wielkochody. Twardy grunt południowej wnęki miał się stać ostatnią deską ratunku. O tym jednak, czy naprawdę jest taki twardy, Angus miał się niebawem przekonać. Jeśli liczył na wykrycie tropu swych poprzedników, rychło utracił nadzieję. Szedł zgodnie z azymutem i zawierzył mu, bo teren podnosił się, aż wyprowadził go z kurniawy. Po lewej widział zaryte w chmury zbocza starej magmy, odwianej ze śniegu. Trawersował je z rozwagą. Szedł po kamieniołomie, w poprzek zalodzonych żlebów, lecz ich lód zawierał w sobie pęcherze nie zamarzłego gazu. Gdy raz i drugi żelazna stopa przebiła lodową skorupę zapadając się w pustą głąb, szum silników znikł, a uszy napełnił mu taki grzechot i trzask pękającego lodu, jaki słyszy chyba tylko wachtowy lodołamacza, taranującego w grzmotach polarne torosy. Troskliwie obejrzał potem nogę, wydobytą z załomu, nim ruszył dalej i mozolił się tak, aż radiowy dwugłos, tej samej barwy i wysokości, zająknął się. Prawy zaniósł się świstem, a lewy zeszedł w bas. Skręcił więc, aż tony zabrzmiały jednakowo. Jakoż otwarło się dość szerokie przejście między spiętrzonymi płytami kry, o której wiedział, że nie jest lodem, lecz skrzepłymi węglowodorami. Po suchym, gruboziarnistym piargu zstępował hamując kroki, ile mógł, tak parło z pochyłości tysiąc osiemset ton wielkochodu. Wulkaniczne ściany w chmurach otwarły widok na kotlinę i zamiast pewnego gruntu ujrzał las Birnam.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Fiasko»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Fiasko» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Stanisław Lem - Podróż jedenasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż ósma
Stanisław Lem
Stanislaw Lem - Fiasko
Stanislaw Lem
Stanisław Lem - Ananke
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Patrol
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Test
Stanisław Lem
libcat.ru: книга без обложки
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Planeta Eden
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Příběhy pilota Pirxe
Stanisław Lem
Отзывы о книге «Fiasko»

Обсуждение, отзывы о книге «Fiasko» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x