Z kolei na globach wyschłych, jak Mars albo Merkury, zanurzonych w rażącym je wietrze słonecznym, tym oddechu rozrzedzonym, lecz bezustannie wiejącym od macierzystej gwiazdy, powierzchnie są pustynną martwotą, wszelkie dźwigane formy trawi bowiem płomienny żar, by obracać je w proch wypełniający kraterowe misy. Dopiero tam, gdzie panuje śmierć i wieczna, i spokojna, gdzie nie pracują ani sita, ani żarna doboru naturalnego, by wszelki stwór kształtować wedle rygorów przeżywania, otwiera się przestwór zdumiewających dzieł materii, która nie naśladując niczego, nikomu nie podwładna, wykracza w ludzkim oku poza granice ludzkiej wyobraźni. Właśnie dlatego fantastyczne krajobrazy Tytana okazały się takim zaskoczeniem dla jego pierwszych eksploratorów. Ludzie utożsamili porządek z życiem, a bezład z nudną martwotą. Trzeba było stanąć na zewnętrznych planetach, na Tytanie, największym z ich księżyców, by poznać cały fałsz tej apodyktycznej diagnozy. Dziwadła Tytana, czy względnie bezpieczne, czy zdradliwe, są, oglądane z dali i z wysokości, zwykłymi rumowiskami chaosu. Nie tak jednak przedstawiają się, kiedy zstąpić na grunt tego księżyca. Straszliwy mróz całego przestworu, w którym Słońce jeszcze świeci, ale już nie grzeje, okazał się nie dławnicą, lecz ostrogą materialnej kreacji. Wprawdzie spowolnił ją, lecz niejako właśnie przez to dał jej pole do popisu, dostarczył bowiem tego wymiaru, który jest dla przyrody, nie poruszonej życiem i nie przeżarzonej Słońcem, niezbędny jako przesłanka twórczości, skierowanej we wieczność: dał jej czas, w którym jeden milion wieków czy dwa nie mają żadnego znaczenia.
Tworzywem natury są tutaj te same zasadniczo pierwiastki chemiczne, co na Ziemi, lecz na niej poszły one, aby tak rzec, w niewolę biologicznej ewolucji i tylko w niej zdumiewały człowieka wyrafinowaniem zawiłych związków, sprzęgających się w organizmy i ich życiowo uzależnione hierarchie gatunkowe. Uznało się przez to, że wysoka zawiłość jest własnością nie wszelkiej materii, lecz tylko żywej, bo w nieorganicznym stanie chaos nie może wydać niczego prócz ślepych skurczów wulkanicznych, rzygających potopami lawy i deszczem siarkowych popiołów.
Krater Roembdena pękł niegdyś na północo-wschodzie swojego koliska. Potem wpełzł tą wyrwą lodowiec z zamarzłego gazu. Po następnych milionach lat cofnął się, by pozostawić na przeoranym obszarze osady mineralne — zachwyt i frasunek krystalografów i innych nie mniej zdumionych naukowców. W samej rzeczy było na co patrzeć. Pilot, teraz już kierowca wielkochodu, miał przed sobą, ujętą w oddalone zbocza gór, połogą równinę, zasłaną — czym właściwie? Jakby się nad nią rozwarły upusty nieziemskich muzeów i lapidariów, jakby runęły kaskadami kośćce, zewłoki i szczątki strupieszałych maszkar — a może ich niewydarzone, obłąkańcze projekty, jedne bardziej fantastyczne od drugich. Zdruzgotane fragmenty istot, którym tylko przez jakiś przypadek nie przyszło uczestniczyć w kołowrotach życia. Widział olbrzymie żebra, ale może kościotrupy pająków, skwapliwie obejmujących goleniami cętkowane krwawo, pałubiaste jaja, wczepione w siebie kryształowymi kłami żuchwy, kręgi talerzowatych stosów pacierzowych, jakby je rozsypały przedpotopowe gady rulonami po zgniciu. Tę niesamowitość widziało się w jej bogactwie najlepiej z wysokości Diglatora. Pobliże Roembdena zwali jego mieszkańcy cmentarzem — i doprawdy ten krajobraz zdawał się pobojowiskiem wiekowych zmagań, cmentarzyskiem nad wszelką miarę rozrosłych i próchniejących szkieletów. Angus dostrzegał wyślizgane powierzchnie stawowe, co by się mogły wysunąć z padliny górokształtnych poczwar i nawet było na nich znać rudziejące krwawymi skrzepami miejsca przyczepu ścięgien, a obok rozwłóczone pokrywy skórne z tęczującym włosiem, które łagodnie przeczesywał i układał w mieniące się fale wiatr. Przez mgłę majaczyły dalej wielopiętrowe członkonogi, wżarte w siebie do wzajemnego przeniknięcia się u skonu. Od graniastych, rozzwierciedlonych brył odstrzelały tak samo lśniące poroża, z bezładnie rozrzuconymi naokoło piszczelami i czerepami brudnobiałej barwy. Widział je i wiedział, że lęgnące się w mózgu aluzyjne obrazy i ich ponure sensy są tylko złudzeniem porażonego obcością wzroku. Gdyby starannie pogrzebał w pamięci, wspomniałby bodaj, jakie związki dawały w miliardoletniej chemii właśnie te formy, które poplamione hematytami, podszywały się pod okrwawioną kość, a które, wykraczając poza skromne dokonania ziemskich azbestów, utworzyły tęczującą puszystość najdelikatniejszego runa. Lecz pewne i solenne wyniki takich analiz okazywały się bezsilne wobec wrażenia narzucającego się oczom. Właśnie przez to, że tu nic, nigdy, niczemu nie służyło, że nie działał tu ów gilotynowy nóż ewolucji, amputujący każdej dziczce to, co nie wspiera przeżywania ani mu nie służy, właśnie dzięki temu, że natura, nie poskramiana ani rodzonym przez się życiem, ani zadawaną śmiercią, mogła zdobyć wyzwoliny, ujawniała właściwą sobie rozrzutność, bezgraniczne marnotrawstwo, jako brutalny przepych na nic, jako wiekuistą moc stwarzania bez celu, potrzeby, sensu — i ta prawda, z wolna przejmująca patrzącego była, rozumie się, niezrównanie srożej dotkliwa od wrażenia, że patrzy na kosmiczne panopticum trupiej mimikry, że tu naprawdę rozpostarły się pod burzowym nieboskłonem śmiertelne szczątki nieznanych stworzeń. Trzeba więc było niejako do góry nogami postawić całe przyrodzone i tylko w jednym kierunku zdolne iść myślenie: nie dlatego były te kształty podobne kościom, żebrom, czaszkom i kłom, ponieważ kiedyś służyły życiu — nigdy przecież — lecz tylko dlatego szkielety ziemskich kręgowców, ich sierść, dlatego chitynowe pancerze owadów i skorupy małży odznaczają się taką architektoniką, symetrią, gracją, albowiem natura umie to wytworzyć również tam, gdzie ani życia, ani właściwej mu celowości nigdy nie było i nie będzie.
Wpadłszy w trans podobnej zadumy filozoficznej młody pilot aż drgnął nagle, gdy wspomniał, skąd się tu wziął, w czym tkwi i jakie ma zadanie. A jego żelazny wehikuł posłusznie, w okamgnieniu utysiąckrotnił jego wahanie i drgnięcie wzwyciem pędni i dygotem całej swojej masy trzeźwiąc go i pogrążając zarazem we wstydzie. Zebrawszy się w sobie, kroczył dalej. Początkowo nijak mu było stawiać nogi, bijące jak młoty parowe, na niby-szkieletach, lecz próby lawirowania okazały się tyleż daremne, co kłopotliwe. Więc tylko niekiedy zawahał się, gdy drogę zastąpiło mu szczególniejsze spiętrzenie i obchodził je na koniec tylko, kiedy brodzenie w owych stertach i ich druzgotanie mogło sprawić fatygę nawet jego pokornemu olbrzymowi. Zresztą z bliska wrażenie, że depcze po niezliczonych kościach, że miażdży kaloty czaszek, użebrowania skrzydeł, odpękłe od łbów łuki jarzmowe i rogi, malało do zaniknięcia. Raz tak, jakby szedł po resztkach jakichś organicznych machin, więc tworów hybrydowych — półzwierząt, wynikłych od skrzyżowania życia z martwotą — sensu z bezsensem — a raz tak, jakby roztłukiwał irydowymi butami nadludzko rozkrzaczone klejnoty, szlachetne i nieczyste, co zaszły częściowo bielmami wzajemnych przeniknięć i metamorfizacji. A ponieważ z wysokości swego chodu musiał wciąż baczyć, gdzie i pod jakim kątem stawia wieżę nogi, ponieważ ten przemarsz pierwszego etapu trwał — z konieczności spowolniony — ponad godzinę, śmiech go brał, gdy pomyślał, jakich wysiłków imali się ziemscy artyści, żeby wykroczyć poza rubież ludzkiej, to znaczy usensowniającej wszystko, imaginacji, jak się ci biedacy tłukli między ścianami swych wyobraźni i jak niedaleko odstępowali od banału, do osłatka wyciskając mózgi, podczas kiedy tu na jednym akrze powierzchni więcej się pyszniło oryginalności niż na setce ich wystaw, zrodzonych troskliwą udręką. Że jednak nie ma takich bodźców, do których człowiek rychło nie nawyka, wnet już maszerował przez owe cmentarze chalkocytów, spineli, ametystów, plagioklazów, albo raczej ich dalekich, nieziemskich krewnych, jakby stąpał po zwyczajnym piargu, krusząc w ułamku mgnienia gałąź, co się wykrystalizowała w swój niepowtarzalny rozbieg przez miliony lat; nie z ochoty, lecz z musu obracał ją w szklistą kurzawę, bo go niekiedy na widok wspanialszego od innych wytworu tych wiek uistych prac brał żal, lecz one tak się wzajem tłumiły, tak gasiły się nieprzebranym nadmiarem, że go już jedno tylko poruszało do ostatka.
Читать дальше