Wielkochody stały się spotęgowaniem koncepcji egzoszkieletu, który, jako zewnętrzny wzmacniacz ciała ludzkiego, był znany z wielu prototypów dwudziestowiecznych. Wynalazek zwiądł, bo na Ziemi nie znaleziono dlań zrazu bezkonkurencyjnych zastosowań. Odrodziło ten pomysł zawłaszczanie systemu słonecznego. Pojawiły się maszyny planetarne, dostosowane do globów, na których miały pracować, podług miejscowych zadań i warunków. Ciężarem były to więc maszyny różne, lecz bezwładnością mas wszędzie takie same, i w tym tkwiła druga najistotniejsza różnica między nimi i ludźmi.
Zarówno wytrzymałość budulca, jak napędowa moc mają swe granice. Stawia je nawet z dala od wszystkich ciążących ciał obecna bezwładność masy. Nie można wykonywać wielkochodem szybkich ruchów, jak nie można błyskawicznie wstrzymać na morzu krążownika albo obracać ramieniem wysięgowym kranu jak śmigłem. Kto by tego spróbował w Diglatorze, połamałby mu mostowe kończyny, by go więc ochronić przed takim wypadkiem, inżynieria wprawiła we wszystkie odnogi napędu bezpieczniki, udaremniające wszelki manewr równy katastrofie. Kierowca mógł jednak wyłączyć każdy z tych ograniczników, albo i wszystkie, gdy wpadł w najgorsze tarapaty. Kosztem zrujnowania maszyny potrafiłby może ujść z życiem sam spod obwału skalnego czy z innej opresji. A gdyby nawet to nie dawało ratunku, miał jako ostatnią szansę ultimatum refugium, witryfikator. Człowieka chronił bowiem zewnętrzny pancerz wielkochodu, wewnętrzne puklerze kabiny, w niej zaś nad kierowcą na kształt dzwonu otwierał się wylot witryfikatora. Urządzenie potrafiło zamrozić człowieka w okamgnieniu. Co prawda medycyny nie stać było jeszcze na ożywienie zweryfikowanych ciał ludzkich: ofiary katastrof, przechowywane w pojemnikach z płynnym azotem, spoczywały, czekając niezmiennie nadejścia przyszłowiecznych kunsztów rezurekcyjnych.
To odrzucenie lekarskich powinności w nieokreśloną przyszłość wyglądało mnóstwu ludzi na makabryczną dezercję, na obietnicę ratunku bez jakiejkolwiek gwarancji spełnienia. Był to jednak precedens, zarazem ostateczny w medycynie i graniczny, ale nie pierwszy. Wszak pierwsze transplantacje małpich serc śmiertelnie zagrożonym ludziom wywołały podobne reakcje oburzenia i zgrozy. Zresztą badając opinie kierowców stwierdzono, jak skromną nadzieję widzą w aparaturze witryfikacyjnej. Ich zawód był czymś nowym: czająca się w nim śmierć tak stara jak wszystkie ludzkie przedsięwzięcia. Toteż Angus Parvis krocząc ciężkimi stąpnięciami po gruncie Tytana ani myślał o czarnej cembrowinie nad głową z jej przyciskiem, świecącym jak mały rubin wewnątrz przezroczystego kołpaczka. Z przesadną ostrożnością wydostał się na betonową płytę kosmodromu, aby wypróbować na niej Diglatora. Natychmiast wróciło znane mu z dawien dawna wrażenie, że jest zarazem niezwykle lekki i ciężki, swobodny i skrępowany, powolny i prędki — jedynym przybliżeniem mogły być odczucia nurka, którego wypór wody pozbawia ciężaru ciała, lecz płynny ośrodek stawia mu opór tym większy, im szybciej chce się poruszać. Prototypy maszyn planetarnych szły zrazu po kilku godzinach pracy na złom, wyzbyte jeszcze ograniczników ruchliwości. Nowicjuszowi, co postąpił parę kroków wielkochodem, udziela się przeświadczenie, że sztuka jest dziecinnie łatwa, i przez to, gdy zechce wykonać proste zadanie, ot, położyć szereg trawersów na murach budowanego domu, rozwali mur i pognie sztaby, nim dojdzie to jego świadomości. Ale i maszyna z zabezpieczeniami może być zdradliwa dla niewprawnego kierowcy. Odczytać liczby krańcowych obciążeń jest równie łatwo, jak zapoznać się z treścią podręcznika o jeździe na nartach, lecz nikt nie został mistrzem slalomu dzięki podobnej lekturze. Angus, oswojony już i to dobrze z tysięcznikami, poczuł, przy niedużym z początku przyspieszeniu kroków, że podwładny mu olbrzym ma prawie dubeltową masę. Wisząc w oszklonej kabince jak pająk w dziwnej sieci, od razu powściągnął ruchy nóg, a nawet przystanął, żeby z rozmyślną powolnością wziąć się na miejscu do gimnastyki. Przestępował z nogi na nogę, pochylając tułów na boki i dopiero potem obszedł kilka razy swoją rakietę.
Serce biło mu mocniej niż zwykle, lecz wszystko szło bez błędów. Widział jałową, burą w niskich mgłach dolinę, dalekie rzędy świateł, wyznaczających granice lądowiska, a pod wieżą kontroli maleńką postać Gossego, istną mrówkę w oddali. Otaczał go łagodny, niezbyt natarczywy szum, w którym jego uszy, wprawiając się z każdą chwilą lepiej w rozróżnianie odgłosów, poznawały basowe tło głównych silników, to rozpędzających się do stłumionego śpiewu, to mruczących jakby z łagodnym wyrzutem przy zbyt raptownym hamowaniu wyrzucanych w przód stutonowych nóg. Wychwytywał już chóralny zew hydrauliki, bo olej parł tysięcznymi przewodami w cylindry, aby tłoki miarowo podnosiły, zginały i stawiały każdą kończynę obutą w czołg na betonie. Aż wysłuchał delikatny przyśpiew żyroskopów, wspomagających go samoczynnie w utrzymaniu równowagi. Gdy raz spróbował z rozmysłu wykonać ostrzejszy zakret, masyw, w którym tkwił, okazał się nie dość zwrotny dla wydolności silników i choć posłusznie wybuchły całą mocą, olbrzym zachybotał się, choć nie wypadł mu z kontroli, bo momentalnie złagodził skręt, zwiększywszy jego promień.
Zaczął się potem bawić podnoszeniem wielotonowych głazów za skrajem betonowanej płaszczyzny i od tych brył w momencie nagryzania chwytnymi cęgami szły iskry w jazgotliwym chrobocie. Nie minęła godzina, a poczuł się już pewnym swego Diglatora. Wrócił w znany mu stan, który doświadczeńsi nazywają „wrośnięciem człowieka w wielkochód”. Zatracał bowiem granicę między sobą a machiną i jej ruchy stały się już jego własnymi ruchami. Aby zakończyć trening, wspiął się, i to dość wysoko, na piarżyste zbocze, i tak się już wprawił, że po hurkocie głazów, kiedy zaczynały miażdżone usuwać mu się spod nóg, poznawał, ile wolno mu wymagać od kolosa, którego już zdążył polubić. Dopiero gdy zeszedł ku świecącym mgławo liniom lądowiska, w pełnię jego satysfakcji jak igła weszło przypomnienie o czekającej go wyprawie, razem ze świadomością, że Pirx i dwaj inni ludzie, zamknięci w takich samych olbrzymach, nie tylko utknęli, lecz znikli we wielkiej depresji Tytana. Nie wiedząc sam, czy dla dodatkowej zaprawy, czy dla pożegnania, obszedł zwężającym się kręgiem statek, którym wylądował, i wdał się w krótką rozmowę z Gossem. Kierownik stał już obok Londona za szybami wieży. Widział ich, usłyszał, że nadal nic nie wiadomo o losie zaginionych, i przy rozstaniu podniósł wysoko żelazną prawicę. Może komuś wydałby się ten gest patetyczny czy nawet błazeński. Wolał go od wszelkich słów. Uczynił miarowy zwrot w tył, wrzucił na jedyny podstropowy monitor holograficzne zdjęcie terenu do przebycia, włączył wskaźnik azymutu razem z projekcją szlaku skierowanego na Graala i ruszył dwunastometrowymi krokami w drogę.
Dwa są rodzaje pejzażów, właściwe bliższym planetom Słońca: celowe i spustoszone. Celowo jest urządzony każdy krajobraz Ziemi, jako planety, co wydała życie, bo w nim wszystko ma swój użytkowy sens. Zapewne, nie zawsze go miało, lecz miliardy lat pracy organicznej zrobiły swoje: więc po to są barwy kwiatów, żeby owady wabić, a chmury po to, żeby pastwiska i lasy polewać deszczem. Każda forma i rzecz tłumaczy się tam czyjąś korzyścią, to zaś, co takiej korzyści jawnie wyzbyte, jak lodowce Antarktydy czy łańcuchy górskie, stanowi enklawę pustynną, wyjątek z reguły, dziki choć może urodziwy nieużytek, ale nie na pewno, gdyż człowiek, wziąwszy się do obracania biegu rzek, by użyźnić bezwodną suszę, albo ocieplając bieguny, za poprawę jednych obszarów płacił stepowieniem innych i naruszał tym samym klimatyczną równowagę biosfery, wyregulowaną przez ewolucyjny mozół życia z pozorną tylko bylejakością. Głębiny oceaniczne nie służyły podwodnym stworom mrokiem, zabezpieczającym przed napaścią, żeby go rozświetlały wedle potrzeby luminiscencją, lecz na odwrót: ten mrok powołał właśnie takie, odporne na ciśnienie i żeglujące świetliście, stworzenia do bytu. Na przerosłych życiem planetach tylko w ich podziemiu, w jaskiniach i grotach nieśmiało dochodzi do głosu ta kreacyjna moc natury, która, nie wprzęgnięta do żadnych przystosowawczych służb, nie obciosywana w walkach o byt swoimi wytworami, z miliardoletnią koncentracją, w nieskończonej cierpliwości stwarza kroplami tężejących roztworów solnych fantasmagoryczne lasy stalaktytów i stalagmitów, ale to jest na takich globach uchyłkiem planetarnych prac, przytrzaśniętym głucho skalnymi sklepieniami, i choćby dlatego nie może objawić swego rozmachu. Stąd wrażenie, że takie miejsca to nie zwyczajność natury, lecz wylęgarnie jej marginesowych dziwolągów, na prawach wyjątków z reguły chaosu.
Читать дальше