— Haartz, ten bałwan, nie umiał ich nawet wprowadzić do hangaru — powiedział Gosse. Omackiem szukał na piersi klimatyzacyjnego pokrętła. Oddech przymglił mu trochę szkło hełmu.
— Ledwie wyhamował przed tą skarpą… Pilot domyślił się, czemu ów Haartz wtłoczył oba kolosy w skalny wyłom i czemu wolał je już tam zostawić. To przez bezwładność mas. Nie inaczej niż morski statek, samokrocząca maszyna podlega sternikowi tym ociężałej, im jest masywniejsza. Miał już na końcu jeżyka pytanie, ile waży Diglator, ale nie chcąc się blamować ignorancją, wziął latarkę od Gossego i ruszył wzdłuż stopy olbrzyma. Wodząc światłem po stali tak, jak się spodziewał, znalazł tabliczkę znamionową przynitowaną w poziomie ludzkich oczu. Maksymalna moc cięgła 14000 K W, dopuszczalna moc przeciążeń 19000 K W, spoczynkowa masa 1680 ton, reaktor wielotarczowy Tokamak z wymiennikiem Foucaulta, hydrauliczny napęd głównej przekładni i dyferencjałów Rolls Roycea, chassis made in Sweden. Puścił wiązkę blasku w górę, wzdłuż kratownicowej nogi, nie mógł jednak ogarnąć naraz całego kadłuba. Promień ledwie zarysował kontur czarnych bezgłowych barów. Odwrócił się do Gossego, ale ten znikł. Pewno poszedł włączyć ogrzewczą instalację lądowiska. Jakoż przyziemne rurki jęły rozpraszać ścielącą się nisko, rzadką mgłę. Błędny słup słonecznego selektora łaził po kotlinie niby pijany, wyrywając z mroków to kloce składów, to grzyb wieży kontroli z jego zieloną przepaską własnego światła, to dawał gasnące zaraz odblaski, trafiwszy na oblodzenia dalszych skał, jakby usiłował budzić martwy pejzaż, ożywiając go ruchem. Naraz zboczył, pędząc po rozległych betonach i przeskoczywszy przez grzyb kontroli, palisadę magmowych pni, parterowy magazyn, trafił pilota, który przesłonił się rękawicą i prędko zadarł głowę w hermie, ile mógł, by przy tej okazji ogarnąć oczami całego Diglatora. Pokryty antykorozyjną czarną polewą zalśnił nad nim jak dwunogi pancernik, co stanął dęba. Jakby pozował do zdjęcia w magnezjowym rozbłysku. Zahartowane płyty piersiowe, krągła osada bioder, filary i wały napędowe ud, ochronne puklerze kolanowych stawów, kratownice goleni błyszczały nieskazitelnie na znak, że nigdy dotąd nie pracował. Angus doznał radości i tremy. Przełknął przez ściśnięte gardło ślinę i w już oddalającym się świetle zaszedł olbrzyma od tyłu. Gdy zbliżył się do pięty, jej podobieństwo do ludzkiej stopy z żelaza stało się najpierw karykaturalne, a potem, u wrytej w miał podeszwy, znikło. Stał już jak pod fundamentem kranu portalowego, którego nic nie wyrwie z gruntu. Opancerzony obcas mógł służyć za pod; stawę prasy hydraulicznej. Skokowy staw ukazywał ściskające go sworznie jak śruby okrętowe, a kolano, wypuklające się w pół nogi, na wysokości pewno dwu pięter, było istnym młynem. Garście olbrzyma, większe od koparkowych szczęk, zwisały nieruchomo zakrzepłe w postawie na baczność. Choć Gosse gdzieś przepadł, pilot nie zamierzał zwlekać. Dostrzegł stopnie wystające z obszycia pięty i uchwyty dla rąk, więc począł włazić na górę. Staw skokowy otaczał mały występ, z którego już wnętrzem okratowanej łydy biegła pionowa drabinka. Nie tyle trudno, ile dziwnie było się piąć po jej szczeblach. Doprowadziła go do klapy, umieszczonej nie nazbyt wygodnie nad prawym udem dlatego, bo jej pierwotna, najbardziej racjonalna dla budowniczych lokalizacja była źródłem nie kończących się drwin, miernej zresztą jakości. Projektanci pierwszych pedypulatorów mieli co prawda te żarty za nic, ale później musieli się z nimi liczyć, gdy się wyjawiło, że trudno o kandydatów na kierowców, ciętych prześmiewkami za to, którędy dostają się do brzucha swych Atlasów.
Odryglowanie klapy włączyło girlandę małych świetlówek. Spiralnymi schodkami dotarł do kabiny. Była jakby wielką szklaną beczką czy rurą, na przestrzał wpasowaną w pierś Diglatora, nie pośrodku, lecz po lewej stronie, jakby inżynierom chciało się umieścić człowieka tam, gdzie u żywego wielkoluda jest serce. Omiótł wzrokiem wnętrze, też oświetlone, i z niemałą ulgą rozpoznał swojskość układów sterowania. Poczuł się jak u siebie. Pospiesznie rozdziawszy się ze skafandra po zdjęciu hełmu, włączył klimatyzację, gdyż został tylko w trykotowym swetrze i elastycznych spodniach, a miał, by poruszać olbrzymem, rozebrać się do naga. Kabinę napełniało wdmuchiwane, ciepłe powietrze, a on przy wypukłej czołowej szybie patrzał w dal. Wstawał już dzień, ponury, zwykły, bo na Tytanie zawsze panuje jakby przedburzowa poświata. Widział w niej skalne rumowiska okolicy daleko za kosmodromem, jak z okna wieżowca, boż znalazł się na wysokości ośmiu pięter. Nawet na grzyb wieży kontrolnej patrzał z góry. Aż po grzbiety gór u widnokręgu tylko dziób „Heliosa” przewyższał jego stanowisko. Przez boczne, też wygięte wklęsło, szkła mógł zajrzeć w głąb mrocznych szybów, słabo rozjaśnionych lampkami, pełnych maszynerii, która pomału wzdychała miarowym szumem, jakby zbudzona z letargu czy snu. Nie było w kabinie żadnych rozrządczych pulpitów, sterów, ekranów, nic prócz odzienia dla kierowcy, zmiętego na podłodze jak pusta, metalicznie lśniąca skóra i mozaiki czarnych kubików, przytwierdzonych do przedniej szyby, podobnych do zabawek z dziecinnego pokoju, bo na ściankach tych kubików widniały sylwetki malutkich nóg i rąk — prawych z prawej, a lewych z lewej strony. Gdy kolos szedł i wszystko grało w nim sprawnie, te małe wizerunki jaśniały spokojnym seledynem. Przy zakłóceniu barwa zmieniała się w szarozieloną, jeśli przypadłość była drobna, aby w razie poważniejszych awarii obrócić się w purpurę. Był to, rzutowany w czarną mozaikę, posegmentowany obraz całej maszyny. Młodzieniec, w ciepłym tchu klimatyzacji, obnażył się, cisnął trykoty w kąt i wziął się do naciągania operatorskiego stroju. Elastyczny materiał, poddając się, opiął mu bose stopy, uda, brzuch, barki, aż lśniąc po szyję w tej elektronicznej wężowej skórze, starannie, palec po palcu, wtłoczył sobie dłonie do rękawic. Kiedy zaś jednym ruchem z dołu przez pierś zaciągnął zamek błyskawiczny, czarna dotąd mozaika zapłonęła kolorowymi światełkami. Jednym spojrzeniem sprawdził, że ich układ jest taki sam jak w typowych zimnochodach, którymi powodował na Antarktydzie, choć ani się równały masą z Diglatorem. Sięgnął do stropu po szelki, rodzaj uprzęży, aby opasać się nią i zapiąć mocno na piersi. Gdy klamra się zatrzasnęła, uprząż poderwała go sprężynując łagodnie, tak że ujęty pod pachami, jak w dobrze wyścielonym gorsecie, zawisł i mógł poruszać swobodnie każdą nogą. Sprawdziwszy, że ramionami porusza tak samo łatwo, poszukał głównego włącznika, sięgnąwszy sobie za kark, znalazł dźwigienkę i wcisnął ją do oporu. Wszystkie światełka na kubikach zdwoiły jasność, a zarazem posłyszał, jak głęboko pod nim ruszają silniki wszystkich kończyn na jałowym biegu, cmokając z cicha, bo z korbowodów ciekł nadmiar smarów, wtłoczonych w obrotowe łożyska jeszcze w ziemskiej stoczni dla ochrony przed korozją.
Uważnie spoglądając w dół, aby nie zawadzić o bok składowego budynku, zrobił pierwszy, ostrożny, mały krok. W wyściółce jego odzienia tkwiły tysiące elektrod, wszytych giętkimi spiralkami. Przywarłszy do nagiego ciała, czerpały impulsy nerwów i mięśni, aby przekazywać je molochowi. Jak każdemu ze stawów szkieletowych człowieka odpowiadał w maszynie utysiąckrotniony, hermetycznie zamknięty staw z metalu, tak poszczególnym grupom mięśni, zginających i prostujących kończyny, odpowiadały iście armatnie cylindry, w których chodziły tłoki, parte bijącym z pomp olejem. Lecz o tym wszystkim operator nie musiał ani myśleć, ani wiedzieć. Poruszać się miał tak, jakby chodził po ziemi, jakby deptał ją nogami, jakby schylał tułów, żeby wyciągniętą ręką ująć potrzebny przedmiot. Ważne były tylko dwie różnice. Najpierw samej wielkości, boż jedno ludzkie stąpnięcie równało się dwunastometrowemu krokowi maszyny. To samo działo się z każdym poruszeniem. Więc chociaż dzięki niebywałej precyzji przekaźników maszyna mogła z woli kierowcy podnieść choćby i ze stołu pełny kieliszek i wznieść go na wysokość dwunastu pięter, nie uroniwszy ani kropli i nie miażdżąc szklanej stopki w cęgowym uchwycie, byłby to szczególny popis umiejętności operatora, demonstracja jego kunsztu, gdyż kolos nie kamyczki i kieliszki miał podnosić, lecz wielotonowe rurociągi, trawersy, głazy, a gdy mu dano w cęgi rąk odpowiednie narzędzia, stawał się wieżą wiertniczą, spychaczem, dźwigiem — a zawsze mocarzem, łączącym prawie niewyczerpane siły z ludzką zręcznością.
Читать дальше