Chyba tysiące gardzieli biło ciasnymi ujściami naraz, wyrzucając w trującą atmosferę strugi amonowej solanki. Rodniki amonu, utrzymywane w wolnym stanie potwornym ciśnieniem skał, kipiąc strzelały ku ciemnemu niebu i obracały je w odmęt. Wiedział, że nie miały dotrzeć aż tu, eksperci uznali to za wykluczone, lecz nie myślał o nich: należało albo zawrócić od razu do Roembdena, albo iść za przewodnim śpiewem, niewinnym, choć fałszywym jak śpiew syren Odyseusza. Brudnożółte chmury rozpływały się leniwie i ciężko nad całą depresją, aby padać dziwacznym, lepkim, ciągnistym śniegiem, krzepnącym w birnamskie lasy. Nazwano je tak, bo one idą. Nie są to zresztą żadne lasy i tylko z wielkiej odległości przypominają zawaloną śniegiem puszczę. Zaciekła gra chemicznych rodników, wciąż podsycana nowymi dopływami, bo poszczególne grupy gejzerów biją, każda własnym, uporczywie miarowym rytmem, tworzy chrupkie porcelanowe dżungle, dochodzące ćwierćmilionowych wyżyn, gdyż ich wzrostowi sprzyja słaba grawitacja, tak że są to rozdrzewienia i gęstwy szklistej bieli, nakładające się na siebie kolejnymi warstwami, aż wreszcie denne nie mogą już podtrzymać wspinającego się wciąż w niebo masywu koronkowych rozgałęzień i zapadają się z przeciągłym, zgrzytliwym łomotem jak planetarny skład porcelany, kiedy go miażdży trzęsienie ziemi. Tak zresztą, „trzęsieniem porcelany”, nazwał ktoś niefrasobliwie te obwały lasów birnamskich, które oszałamiającym i niewinnym widowiskiem są jedynie oglądane z lotu ptaka — czy raczej śmigłowca. Taki las Tytana i z bliska zdaje się konstrukcją ulotną, koronkową i białopienistą, toteż nie tylko wielkochód, lecz i człowiek w skafandrze może się przedzierać przez jego zakrzepłe poszycie. Nie można się co prawda zagłębiać łatwo w tej lżejszej od pumeksu, zastygłej pianie, która jest czymś pośrednim między rozdętą w zlodowaceniu śnieżystą mazią i koronką, uplecioną z najcieńszych porcelanowych włókien. Nie sposób czynić to szybko, ale można przecież iść naprzód, bo ów ogrom jest prawdziwie zakrzepłą chmurą, utworzoną z żyłkowanych pajęczyn we wszystkich odcieniach bieli, od perłowo opalizującej po oślepiająco mleczną. Lecz choć iść w las można, nigdy nie wiadomo, czy właśnie ta jego połać nie znajduje się już u kresu wytrzymałości i nie zapadnie się grzebiąc wędrowca pod kilkusetmetrowym pokładem samodruzgocącego się szkliwa, tylko w odpryskach lekkiego niemal jak puch.
Już przedtem, gdy był na trawersie, zapowiedzią białych lasów, skrytych jeszcze, czarnym występem górskiego zbocza, był biały brzask w tej stronie, jakby miało tam wzejść słońce. Brzask był taki sam. jak jasność kładąca się na chmurach ziemskiego oceanu północnego, kiedy statek, płynąc jeszcze otwartymi wodami, zbliża się do lodowych pól.
Angus szedł na spotkanie lasu. Wrażenie, że stoi na statku, albo raczej sam nim jest, potęgował miarowy rozkołys niosącego go olbrzyma. Póki schodził ze stromizny, sięgał wzrokiem po horyzont, obrysowany jasną linią dali, a las wyglądał z wyżyny jak przypłaszczona na gruncie chmura, której cała powierzchnia wzdyma się, targana niezrozumiałym mrowieniem. Szedł kołysząc się, a chmura przed nim rosła niby czoło lądolodu. Już rozróżniał odchodzące od niej długie, kręte jęzory, jak śnieżne lawiny, poruszające się w niesamowicie spowolnionym tempie. Gdy ledwie kilkaset kroków oddzielało go od śnieżystych skłębień, począł rozróżniać ziejące w nich otwory, jak wyloty jaskiń, aż po drobne jak nory. Ciemniały w splątanym lśnieniu puszystych gałązek i rosochatych konarów z pół mętnego, pół białego szkła, aż pod jego żelaznymi butami zachrzęścił gruz ostry i łamliwy, chrupiący przy każdym stąpnięciu. Radiowy dwugłos wciąż go zapewniał, że idzie we właściwym kierunku. Więc szedł, słysząc przez wzmożony poszum silników, które zwiększały obroty, by pokonywać rosnący opór, skrzekliwy charkot rozłamywanego kolanami i korpusem gąszczu, wyzbywszy się pierwszej tremy, bez cienia strachu, lecz w sercu z rozpaczą, bo pojmował aż za dobrze, że już prędzej odnalazłby igłę w stogu niż chociażby jednego z zaginionych. Nie mogło być w tym gąszczu żadnych śladów przejść, bo wciąż bijące z gejzerów fontanny zasilały chmurę, przez co każda wyrwa i wyłom zarastały się rychło jak bliźniejąca rana. Przeklinał w duchu otaczające go może jedyne na świecie piękno. Ten, kto nazwał je zapożyczywszy się u Szekspira, był pewno estetyczną naturą, ale nie do takich skojarzeń skłaniał się teraz Angus w Diglatorze. Las Birnam Tytana przez splot znanych i nie znanych przyczyn na przemian cofa się i postępuje wewnątrz depresji, na tysiącach, dziesiątkach tysięcy jej hektarów — a same gejzery nie są w nim zbyt groźne, gdyż dostrzega się ich obecność z dala, zanim jeszcze je widać jako wibrujące w niebosiężnym wytrysku słupy gazów utwardzonych podziemnym ciśnieniem, a sam ich ryk, tak gromowy i tak przeraźliwie świszczący, jakby w porodowych mękach z bólu czy z wściekłości ryczała sama planeta, wprawia w ruch przyziemie i z pomocą trąby powietrznej kładzie naokoła cały roztrzęsiony, łamiący się, pryskający zastygłym już szkliwem gąszcz. Trzeba by nadzwyczajnego pecha, by wpaść do ujścia gejzeru, który między jedną a drugą erupcją pada w chwilową martwotę. Lecz łatwo przychodziło omijać w bezpiecznym dystansie właśnie te, co oznajmiały swą aktywność ciągłym świszczącym gromem i dygotaniem dookolnego poszycia, jego drżącej przedśmiertelnie bieli. Natomiast wybuch niespodziewany, choćby niezbyt bliski, najczęściej stawał się przyczyną gigantycznego obwału.
Angus przylgnął omal twarzą do pancernej szyby i patrzał, stawiając powoli, powoli krok za krokiem. Widział białomleczne pnie najgrubszych zastygłych pionowo strumieni i jak wyżej rozdrzewiają się migotliwym kłębowiskiem, bo zwarte i masywne były tylko u spodu. A na zlodowaciałej dżungli przyziemia rosły następne, coraz bardziej lotnymi kondygnacjami, krzepnąc w szkieletowate, pajęczyniaste wypustki, kokony, gniazda, niby-widłaki, wiciowce, skrzela odartych z ciała ryb, ale oddychające jeszcze, bo wszystko, wszędzie mżąc rozpełzalo się, owijało, z grubych okiści wysnuwały się cienkie iglaste pędy, łączyły się w zwoje, osiadały, spływały, znów zachodziły na siebie marznącym, bezustannie siąpiącym z niewiadomych wysokości, kleistym mlekiem. Żadne słowo, powstałe na Ziemi, nie mogło sprostać owej pracy, w białym, odmytym z cieni, jasnym milczeniu, tej ciszy, spoza której dochodził daleki jeszcze, budzący się dopiero pomruk, świadectwo podziemnego napływu, wtłaczanego w kominy gejzerów, i kiedy stanął, aby nasłuchiwać, skąd idzie ten głośniejący pogrom, dostrzegł, jak birnamski las zaczął go w siebie wchłaniać. Nie podszedł do niego jak las w Makbecie, lecz jakby znikąd, z powietrza, zupełnie tutaj nieruchomego, wyłaniały się mikroskopijne płatki śniegu, który nie padał, lecz zjawiał się na ciemnych płytach pancerza, na spawach naramiennych tarcz, już cały wierzchni korpus miał przyprószony tym śniegiem, który zatracał podobieństwo do śniegu, bo nie padał ulegle na metalowe płaszczyzny kadłuba, nie zbierał się sypko w jego zagłębieniach, lecz lgnął jak biały syrop, kiełkował, wypuszczał mlecznowłókniste nici i Angus ani się obejrzał, jak obrósł śnieżnym futrem, które tysiącznymi pasemkami ciągnąc się i grając światłem pokryło go i zmieniło kadłub Diglatora w olbrzymią białą pałubę, w dziwacznego bałwana. Wtedy wykonał niewielki ruch, szarpnięcie, i oto zakrzepłe odlewy jego żelaznych kończyn, nagolenników, runęły ogromnymi kawałami, obrócone upadkiem w stosy delikatnych drzazg. Blask wyłaniał z chwiejnej kipieli fantasmagoryczne kształty i raził, lecz nie oświetlał gruntu, więc teraz dopiero ocenił Angus właściwie korzyść, jaką dawał mu włączony promiennik. Jego niewidzialny żar wytapiał w gąszczu tunel, którym szedł, słysząc to z prawej, to z lewej strony donoszące się z uczepionej podścieliskiem chmury odgłosy gazowych strumieni, jak wystrzały armatnie, a w pewnym momencie minął targany wściekłymi zrywami, biczujący otoczenie pióropusz niedalekiego gejzeru. Nagle śnieżysty las zrzedł, tworząc jakby polanę pod pęcherzowato wydętą gałęzistą kopułą. Pośrodku leżał czarny ogrom, ukazując mu dna sczepionych żelaznych stóp i skręcony bokiem korpus, w skrócie podobny do okrętowego wraku na mieliźnie. Lewe ramię, górne, wchodziło między białe pnie, z garścią przesłoniętą ich krzaczastym gąszczem, prawe wgniótł w grunt kadłub przy upadku. Żelazny olbrzym spoczywał skręcony, lecz jak gdyby nie pokonany ze wszystkim, gdyż prócz oszronionych kończyn był wolny od śniegu. Powietrze drżało nieznacznie nad wypukłością tułowia, ogrzewane wciąż płynącym z wnętrza ciepłem i Parvis skamieniały przed bliźniaczym wielkochodem nie śmiał wprost uwierzyć oczom, że przecież zaszedł niewiarygodny cud — spotkania. Już chciał się odezwać, gdy dwie rzeczy spostrzegł jednocześnie: pod obalonym Diglatorem rozciekła się szeroko kałuża oleiście żółtawego płynu — z pękniętych przewodów hydraulicznych, co oznaczało chociażby i częściowe porażenie ruchów. Nadto przednia szyba kabiny, teraz tak podobna do owalnego okna okrętowego, ziała rozbita i tylko z listew obramowania sterczały izolacyjne poduszki. Ten otwór, pełen mroku, parował, jakby gigant nie mógł wydać w agonii ostatniego tchnienia. Triumf, radość, dziękczynne zaskoczenie pilota zastąpiła zgroza. Zanim ostrożnie i pomału pochylił się nad wrakiem, wiedział, że jest pusty. Jakoż jego reflektor obiegł wnętrze z przewodami zwisającymi bezładnie i doczepioną do nich metaliczną skórą — nie mogąc już nachylić się bardziej, z trudem zazierał we wszystkie kąty opuszczonej kabiny w nadziei, że rozbitek, uszedłszy w skafandrze, zostawił jakąś wiadomość, znak, ale odkrył tylko wywróconą skrzynkę narzędziową i klucze, które się z niej wysypały. Dość długo próbował domyślić się, co zaszło. Diglatora mógł powalić obwał, a kierowca przytłoczony gruzem, gdy wysiłki podźwignięcia maszyny spełzły na niczym, wyłączył system bezpieczników ograniczających dopuszczalną moc i w rezultacie pękły przewody od zbytniego ciśnienia oleju. Szyby w kabinie nie rozbił sam, mógł przecież wydostać się włazem udowym lub awaryjnym na grzbiecie. Raczej strzaskała się przy obwale, gdy wielkochód runął i pierwotnie leżał na płask. Na bok obrócił się w toku zmagań z masywem, który go przytłaczał. Trująca atmosfera wypełniwszy kabinę zabiłaby człowieka szybciej niż mróz. Jeśli tak, obwał nie zaskoczył nie przygotowanego. Gdy sklepiony gąszcz naparł z góry na maszynę, widząc, że nie ustoi, kierowca zdążył włożyć skafander. Tym samym został zdany na awaryjne sterowanie, bo pierwej musiał ściągnąć z siebie elektroniczną skórę. Jego Diglator nie miał wysokocieplnego promiennika, więc uczynił jedyną rozsądną rzecz, dobrze o nim świadczącą. Wziął narzędzia, wpełzł do maszynowni i stwierdziwszy, że nie uda mu się naprawić hydrauliki, bo popękało zbyt wiele rurociągów i wyciek okazał się też nadto wielki, odłączył przekładnie lokomocyjne od reaktora i wrzucił go na całą prawie moc. Wielkochód uznał słusznie za stracony, ale żar nuklearnego stosu, choćby poprzepalał wnętrze siłowni, albo raczej właśnie przez to, że je rozgrzał do czerwoności, wydzielał się przez pancerny kadłub i roztapiał tym samym górę gruzowiska. Tak powstała owa jaskinia z zeszklonymi ścianami, świadcząc ich wyglądem o temperaturze bijącej z wraku. Angus sprawdził odtworzone wypadki, zbliżywszy do grzbietu kadłuba Geigery. Od razu zaterkotały ostro. Stos na szybkich neutronach już roztopił się od własnego żaru i pewno chłódł, ale zewnętrzny pancerz był i radioaktywny, i gorący. Kierowca opuścił więc swój wehikuł przez rozbite okno, porzucił bezwartościowe narzędzia i poszedł pieszo w las. Szukał jego śladów w rozlanym oleju, a nie znalazłszy żadnych, okrążył metalowego trupa wypatrując otworów w ścianach błyszczącej pieczary, dość obszernych, by przepuściły człowieka. Nie było takich nigdzie. Angus nie potrafił wyliczyć w głowie, ile czasu mogło upłynąć od katastrofy. Dwaj ludzie zginęli w lesie przed trzema dobami, Pirx jakieś dwadzieścia do trzydziestu godzin później. Różnica w czasie jako zbyt nikła nie dawała podstaw do ustalenia, czy trafił na wrak któregoś z operatorów Graala, czy Pirxa. Stał, żywy w żelazie nad martwym żelastwem i z zimną rozwagą zastanawiał się co począć. W którymś uchyłku tego wytopionego gorącem bąbla niechybnie ział przełaz, wykorzystany przez kierowcę, lecz się po jego odejściu zasklepił. Porcelanowa blizna powinna być dość cienka. Z Diglatora by jej nie wypatrzył. Unieruchomiwszy go, przebrał się jak mógł najszybciej w skafander, dudniąc po stopniach zbiegł do udowej klapy, osunął się po drabince na stopę i zeskoczył na szklisty grunt. Wytopiona w obwale jaskinia wydała mu się natychmiast znacznie większa, czy też raczej on sam jakby nagle zmalał. Obszedł ją dokoła — prawie sześćset kroków. Przybliżał hełm ku przejrzystszym miejscom, opukiwał je, było ich niestety wiele, a kiedy młotem, wziętym ze sterówki, jął kuć wnękę między iście dębowymi filarami, trzasła jak szkło, a zarazem zaczął się nań sypać gruz ze sklepienia. Leciał ciurkiem, potem zatrzeszczało i oberwała się na niego istna chmura lekkich brył i szklanego pyłu. Zrozumiał wtedy, że to na nic. Tropów tamtego nie odnajdzie, a sam tkwi w nie najlepszej pułapce. Wyłom, przez który wstąpił w głąb nadtopionego obwału, już się zasklepiał białymi soplami, już tężały jak słupy soli, ale nieziemskiej, bo rozkrzewiającej się grubszymi od ramienia splotami. Nie było rady. Co więcej, nie było i czasu na ostrożny rozmyśl, sklepienie siadało bowiem i omal już dotykało kopuły promiennika na barach jego wielkochodu, jakby stawał się Atlasem dźwigającym na sobie cały ciężar skrzepłych w górę gejzerowych wytrysków. Sam nie spamiętał, jak znalazł się na powrót w kabinie, już nieznacznie pochylającej się razem z kadłubem, zginanym milimetr po milimetrze, jak wciągnął elektroniczny strój i przez mgnienie ważył jeszcze myśl, czy włączyć promiennik. Lecz tutaj we wszelkim poczynaniu tkwiło ryzyko nie do przewidzenia; nadtopiony strop mógł równie dobrze poddać się, jak runąć; odnalazł kilkoma krokami miejsce tuż przy czarnym wraku, z którego mógł wziąć rozpęd, i całą mocą taranował zamarzły wyłom, nie aby haniebnie uciec, lecz wydostać się ze szklistego grobowca. A potem się zobaczy, co dalej.
Читать дальше