Otwarła się przed nimi Dolina Milczenia. Szli jej dnem po ogromnych głazach, między którymi ziały szczeliny bez dna.
— Czy jesteśmy już blisko? — spytał Guilielmo szeptem, gdyż głos nie mógł mu się wydobyć ze spieczonego gardła. Don Esteban dał mu znak milczenia. W pewnej chwili Guilielmo potknął się i potrącił kamyk, który pociągnął za sobą inne. Na odzew tego głosu pionowe ściany Doliny Milczenia zadymiły, pokrył je srebrny obłok i tysiące wapiennych maczug runęło w dół. Don Esteben, który przechodził właśnie pod wysklepioną nawieszką, wciągnął przyjaciela pod to przykrycie, gdy druzgocąca lawina dopadła ich i przeszła jak burza dalej. Po minucie nastała cisza. Don Guilielmo miał głowę okrwawioną odpryskiem głazu. Jego towarzysz zdarł z grzbietu koszulę, porwał ją na pasy i przewiązał mu czoło. Wreszcie, gdy dolina stała się tak wąska, że niebo nad nimi nie było szersze od rzeki, ujrzeli spływający po głazach bez najsłabszego szmeru potok, którego woda, jasna jak oszlifowany diament, wpadała do podziemnego koryta. Musieli teraz wejść po kolana w strumień bystry i lodowaty. Podcinał im nogi z okrutną siłą. Niebawem jednak wody skręciły w bok i stanęli na suchym żółtym piasku przed pieczarą o licznych oknach. Don Guilielmo pochylił się osłabły i zauważył, jak dziwnie lśni ten piasek. Garść, którą podniósł do oczu, była niezwykle ciężka. Przybliżył rękę do ust i zgryzł to, co mu wypełniało dłoń. Poznał, że jest pełna złota. Don Esteban wspominał słowa Indianina i rozejrzał się po grocie. W jednym jej kącie błyszczał pionowy, zastygły, zupełnie nieruchomy płomień. Był to blok wypolerowanego wodą kryształu, nad którym ział w skale otwór. Prześwitywało przezeń niebo. Podszedł do przezroczystej bryły i zajrzał w jej głąb. Kształtem przypominała olbrzymią, wbitą w grunt trumnę. Zrazu widział w głębi tylko miliardy ruchomych płomyków, oszałamiające wirowisko srebra. Potem wydało mu się, że wszystko wokół ciemnieje i dostrzegł wielkie, rozchylające się płaty kory brzozowej. Gdy znikły, ujrzał, jak z samego środka lodowej bryły ktoś nań patrzy. Była to miedziana twarz pełna ostrych zmarszczek, o oczach wąskich jak klinga. Im dłużej patrzył, tym wyraźniej rósł w niej zły uśmiech. Z przekleństwem uderzył w głaz sztyletem, lecz ostrze ześliznęło się bezsilnie. Zarazem miedziana twarz wykrzywiona śmiechem znikła. Ponieważ don Guilielmo zdawał się gorączkować, jego towarzysz zachował tajemnicę widzianą dla siebie.
Ruszyli dalej. Grota rozpościerała się siecią korytarzy. Wybrali najszerszy i zapaliwszy przyniesione pochodnie, ruszyli w głąb. W pewnym miejscu czarną paszczą otworzył się w chodniku boczny korytarz. Buchało stamtąd powietrze gorące jak ogień. Musieli przebyć to miejsce skokiem. Dalej korytarz zacieśniał swoją gardziel. Jakiś czas szli na czworakach, wreszcie dotarli do przejścia tak ciasnego, że musieli pełzać. Potem prześwit nagle się zwiększył. Mogli klęknąć. Gdy ostatnia pochodnia dopalała się, grunt zachrzęścił im pod stopami. Rzucała jeszcze trochę blasku pod ich stopy. Klęczeli na żwirowisku brył czystego złota. Ale i tego było im nie dość. Poznawszy Usta Mazumaca i jego Oko, pragnęli zobaczyć także jego Trzewia. Don Esteban szepnął w pewnej chwili do towarzysza, że coś widzi. Guilielmo daremnie wyzierał mu przez ramię.
— Co widzisz? — spytał.
Estebanowi koniec płonącego smolaka parzył już palce. Powstał nagle: ściany odeszły gdzieś, był tylko wielki mrok, w którym pochodnia drążyła czerwonawą grotę. Guilielmo widział, jak towarzysz postępuje naprzód, a płomień w jego ręku chwieje się, rzucając olbrzymie cienie.
Nagle w głębi zamajaczyła widmowa olbrzymia twarz, odwrócona oczami w dół, zawieszona w powietrzu. Don Esteban krzyknął. Był to krzyk straszliwy, ale Guilielmo zrozumiał słowa. Towarzysz jego wzywał Jezusa i jego Matkę, a tacy ludzie jak Esteban wołają te słowa tylko twarzą w twarz ze śmiercią. Gdy rozległ się krzyk, Guilielmo zakryl twarz rękami. Potem zagrzmiało, owiał go płomień i stracił przytomność.
Mondian Vanteneda pochylił się do tyłu i milcząc patrzył gdzieś między siedzących, ciemny na tle okna, którego kontur przecięty piłą gór liliowiał w narastającym zmierzchu.
— W górnym biegu Araquerity Indianie polujący na rogacze wyłowili białego człowieka, który do barków miał przyczepioną wydętą powietrzem bawolą skórę. Plecy jego były rozcięte, a żebra wyłamane w tył na kształt skrzydeł. Indianie obawiając się wojsk Corteza usiłowali spalić zwłoki, jednakże o ich osiedle zawadziła konna sztafeta Ponterona zwanego Jednookim. Trupa zawieziono do obozu i rozpoznano don Guilielma. Don Esteban nie wrócił nigdy.
— A więc skąd jest znana ta cała historia?
Głos ten rozległ się jak zgrzyt. Wszedł służący z kandelabrem. W świetle ruchliwych płomyków ukazała się twarz pytającego, cytrynowa, o bezkrwistych wargach. Uśmiechał się uprzejmie.
— Powtórzyłem na początku opowieść starego Indianina. Mówił on, że Mazumac widzi wszystko przez swoje oko. Wyrażał się może nieco mitologicznie, ale w zasadzie miał rację. Był to początek szesnastego wieku i niewiele wiedzieli Europejczycy o możliwościach wzmożenia siły wzroku, jakie dają szlifowane szkła. Dwa olbrzymie kryształy górskie, nie wiadomo, czy stworzone siłami natury, czy też obrobione ludzką ręką, stały na Głowie Mazumaca i w grocie Trzewi tak, że patrząc w jeden, widziało się wszystko w otoczeniu drugiego. Był to niezwykły peryskop, utworzony z dwu lustrzanych pryzmatów, oddalonych od siebie o trzydzieści kilometrów. Indianin, który stał na szczycie Głowy, widział obu świętokradców wstępujących w Trzewia Mazumaca. Być może nie tylko widział, ale mógł spowodować ich zgubę.
Mondian wykonał szybki ruch ręką. Na stół w krąg pomarańczowego światła padł pęk rzemieni, związanych u jednego końca w gruby węzeł. Skórę o spełzłej farbie cechowały głębokie nacięcia. Zaszeleściła padając, tak była wyschła i stara.
— Był więc ktoś — kończył Vanteneda — kto śledził wyprawę i pozostawił jej opis.
— A więc pan zna drogę do pieczary złota?
Uśmiech Mondiana stawał się coraz obojętniejszy, jakby wraz z niknącymi za oknem szczytami odpływał w lodowatą, milczącą górską noc. — Ten dom stoi właśnie u wejścia do Ust Mazumaca. Gdy wymówiło się w nich słowo, Kotlina Milczenia powtarzała je potężnym grzmotem. Był to naturalny kamienny głośnik, tysiąc razy silniejszy od elektrycznych.
— Jak to…?
— Taflę lustrzaną trafił przed wiekami piorun, roztapiając ją w kupę kwarcu. Kotlina Milczenia to właśnie ta, na którą wychodzą nasze okna. Don Esteban i don Guilielmo przybyli od strony Bramy Wiatrów, ale Czerwone Źródła dawno już się wyczerpały i głos nie strąca kamieni, widocznie dolina była rezonatorem i pewne dźwiękowe drgania wywoływały obluźnienie osady wapiennych iglic. Pieczarę zamknął wstrząs podziemny. Był tam głaz wiszący, który jak klin odsuwał od siebie dwie skalne ściany. Wytrąciło go z łoża wstrząśnienie, a ściany zwarły się na zawsze. Co się stało później, gdy Hiszpanie usiłowali sforsować przesmyk, kto strącił kamienną lawinę na kolumnę pieszych Corteza — nie wiadomo. Myślę, że nikt tego nie będzie nigdy wiedzieć.
— No, no, drogi Vanteneda, skały można rozsadzić, przebić maszynami, wodę wypompować z podziemi — nieprawdaż? — przemówił gruby, niski jegomość przy końcu siołu. Palił cienkie cygaro ze słomką.
— Sądzi pan?
Читать дальше