Siłownia zagrała turbinami. Wzdęta naciekami biel ściany zarysowała się, uderzona dwojgiem stalowych garści, te czarniawe rysy poszły gwiaździście w górę i na boki, a zarazem huknął zewsząd grom. To, co się stało, zaszło zbyt szybko, by nadążył z rozumieniem. Poczuł udar z wysoka tak potężny, aż otaczający go gigant wydał jeden basowy skowyt, zatoczył się, lecąc przez rozpękły wyłom jak kartka papieru, i wyrżnął pod lawiną brył, stłuczek, miału tak nagle w grunt, że wbrew wszystkim amortyzatorom zawieszenia Parvisowi wnętrzności wbiły się wprost w gardło. Zarazem ostatnia faza runięcia była niesamowicie powolna: gruzy, zaścielające drogę, którą przyszedł, zbliżały się, widziane przez szyby, jakby nie on padał, lecz ta śnieżna gładź, bombardowana gradem ruin, stawała przed nim dęba; z piętrowych wyżyn zbliżał się ku tej bieli, okutanej obłokami kurzawy, aż poprzez wszystkie wręgi kadłuba, wyjące silniki, ich osady, ochronne płyny pancerza dotarł do niego ostatni, grzmiący cios. Leżał oślepły. Szyba nie pękła, lecz wryła się w hałdę gruzowiska, którego właściwą masę czuł na sobie, na grzbiecie Diglatora. Turbiny wyły już nie pod nim, lecz za nim na jałowych obrotach, bo w szczycie przeleżenia same się wysprzęgliły. Na czarnym jak sadza tle okna czerwono płonęły wszystkie wskaźniki. Powoli prawe zbladły, poszarzały, przeszły w seledyn, lecz te z lewej gasły już jeden po drugim jak stygnące kostki węgla. Spoczywał w porażonym lewostronnie wraku. Wraku — ruchom ręki i nogi z tej strony nie odpowiadało nic. Świecił tylko zarys drugiej symetrycznej połowy wielkochodu. Wciągając kurczowo powietrze, wyczuł w nim woń gorącego oleju: stało się. Czy można choć pełzać w połowicznie sparaliżowanym Diglatorze? Spróbował. Turbiny posłusznie unisono od razu zagrały, lecz wtedy znów błysły purpurą ostrzeżenia. Obwał rzucił nim nie ze wszystkim do przodu, lecz wysuniętą przy padaniu bakburtą, która wzięła na siebie pierwsza cały impet zderzenia. Oddychając głęboko, z rozmyślną powolnością, oślepły, włączył wewnętrzne oświetlenie i wyszukał awaryjny interoceptor wielkochodu: żeby rozpoznać położenie wszystkich kończyn i kadłuba z pominięciem agregatów napędowych. Obrysowany zimnymi liniami wizerunek ukazał się od razu. Obie stalowe nogi sczepiły się, a właściwie skrzyżowały; tak więc staw kolanowy lewej pękł. Lewa stopa zaszła za prawą, lecz i tą nie mógł nawet drgnąć. Musiały tam wciąć się w siebie występy konstrukcji, a resztę zrobiło ciśnienie obwału. Zapach rozgrzanej cieczy z hydrauliki drażnił mu już natarczywie nozdrza i piekł. Raz jeszcze jął się szamotać, przełączywszy całą olejonośną sieć na daleko słabszy, awaryjny obwód. Darmo? Już coś rozgrzanego, śliskiego, miękko opływało mu stopy, golenie, uda — w białym brzasku świetlówki nad głową, leżąc na szybie, zobaczył wciekający do kabiny olej. Nie było innego wyjścia. Otwarł zatrzask, wysunął się z elektronicznej otuliny, klęcząc nago otwarł szafkę ściany, która obróciła się w strop, i aż stęknął pod skafandrem, co wypadł nań uderzając w pierś tlenowymi butlami, a za nim białą kulą spadł w kałużę oleju hełm. Trykoty ociekały płynem hydraulicznym. Bez wahania, nagi, w sztucznym spokojnym świetle, wlazł do skafandra, otarł nasadę hełmu, bo i ją otłuściło, nałożył go, ściągnął zaczepy i na czworakach polazł studnią, teraz już poziomą jak tunel, do udowego włazu.
Zarówno zwykły, jak awaryjny nie dały się odemknąć. Nikt nie wie, jak długo przebywał potem w kabinie, kiedy zdjął hełm i ułożywszy się na zaolejonej szybie, podniósł rękę ku czerwonemu światełku, żeby rozbić plastykową kopułke i z całej siły wcisnąć w głąb przyszłości zaklęsły guzik witryfikatora. Nikt też nie może wiedzieć, co myślał i co czuł, gotując się na lodową śmierć.
Doktor Gerbert siedział przy rozwartym na oścież oknie i wyciągnięty wygodnie, z nogami owiniętymi puszystym kocem, przeglądał oprawny w folię plik histogramów. W pokoju mimo białego dnia panował półmrok. Potęgował go strop czarny, jak uwędzony, krzyżowały się w nim grube, nasiąkłe żywicą dźwigary. Płasko wiązane płyty drzewa tworzyły posadzkę, ściany były utworzone z grubych bali. Przez okna widać było lesiste stoki Łowcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwyższego ze wszystkich szczytu, podobnego do bawołu z ułamanym rogiem, który Indianie nazwali przed wiekami Wniebowziętym Kamieniem. Nad szarą od głazów doliną wznosiły się rozległe zbocza, w cieniu połyskujące lodem. Poprzez północną przełęcz ział błękit równin. W niesłychanej odległości wzbijała się tam w niebo wąska smużka dymu — ślad czynnego wulkanu. Doktor Gerbert porównywał ze sobą poszczególne zdjęcia, robiąc na niektórych znaki długopisem. Nie dochodził go najlżejszy szmer. Płomyki świec stały nieruchomo w chłodnym powietrzu. Ich blask wydłużał groteskowo kontur mebli ciosanych według staroindiańskich wzorów. Wielki fotel w kształcie ludzkiej szczęki rzucał na sufit makabryczne cienie zębatych poręczy, kończących się wywiniętymi kłami. Nad kominkiem uśmiechały się wycięte w drewnie bezokie maszkary, a stolik obok Gerberta opierał się na zwiniętym wężu, którego głowa spoczywała na dywanie połyskując oczodołami. Czerwonawo szkliły się w nich półszlachetne kamienie.
Rozległ się daleki dźwięk dzwonka. Gerbert odłożył studiowane błony filmowe i wstał. Pokój przeistoczył się w mgnieniu oka. Stał się obszerną jadalnią. Stół pośrodku nie był nakryty obrusem. Na czarnych deskach świeciły srebra i jaspisowa zieleń zastawy. Przez rozwarte drzwi wjechał wózek, jakiego używają paralitycy. Spoczywał w nim mężczyzna tęgi, o twarzy mięsistej, z małym noskiem zagubionym niemal między policzkami. Miał na sobie skórzaną bluzę. Ukłonił się uprzejmie Gerbertowi, który usiadł przy stole. Równocześnie weszła chuda jak kij dama o czarnych włosach, przeciętych pośrodku pasmem siwizny. Naprzeciw Gerberta zjawił się gruby, niski jegomość z apoplektyczną twarzą. Gdy służący w wiśniowej liberii obniósł pierwsze danie, wszedł jak ktoś spóźniony siwy mężczyzna z rozdwojonym podbródkiem. Zatrzymawszy się przy masywnym kominku z głazów między kredensami, grzał rozpostarte ręce nad ogniem, nim usiadł na miejscu wskazanym przez sparaliżowanego gospodarza.
— Czy pana brat nie wrócił jeszcze z wycieczki? — spytała chuda kobieta.
— Pewno siedzi na Zębie Mazumaca i patrzy w naszą stronę — odrzekł spytany, który wtoczył się fotelem w przerwę między krzesłami, umyślnie dla niego pozostawioną.
Jadł szybko, z dużym apetytem. Poza tym odezwaniem się obiad upłynął w milczeniu. Gdy służący nalał ostatnią czarkę kawy, której aromat mieszał się ze słodkawym dymem cygar, chuda kobieta odezwała się ponownie:
— Vanteneda, musi pan nam dziś opowiedzieć dalszy ciąg tej historii o Oku Mazumaca.
— Tak, tak — powtórzyli wszyscy.
Mondian Vanteneda, trochę odęty, splótł palce na grubym brzuchu. Potem obrzucił wszystkich spojrzeniem, jakby zamykając krąg słuchaczy. Dogasająca kłoda trzasnęła na kominku. Ktoś odłożył widelec. Brzęknęła łyżeczka i nastała cisza.
— A na czym skończyłem?
— Na tym, jak don Esteban i don Guilielmo, poznawszy legendę o Cratapuląu ruszyli w góry, aby dostać się do Doliny Czerwonych Jezior…
— Przez cały czas wędrówki — zaczął Mondian, poprawiwszy się w swym wózku — obaj Hiszpanie nie spotkali żadnego człowieka ani zwierzęcia i słyszeli tylko niekiedy skwiry szybujących orłów, czasem zaś przeleciał nad nimi sęp. Po wielu wysiłkach udało im się wejść na grań Martwej Ręki. Ujrzeli wówczas przed sobą wysoki grzbiet, podobny do kadłuba konia, który staje dęba, z niekształtnym łbem przewieszonym w niebo. Jego szyję ostrą jak szyja konia owiewała mgła. Wówczas don Esteban przypomniał sobie dziwne słowa starego Indianina z nizin: „strzeżcie się grzywy Czarnego Konia”. Obaj naradzili się, czy mają iść dalej, don Guilielmo miał, jak pamiętacie, wytatuowany na przedramieniu szkic orientacyjny łańcucha górskiego. Zapasy kończyły im się już, choć szli dopiero szósty dzień. Zjedli więc resztki solonego, wyschłego na powróz mięsa i zaspokoili pragnienie przy źródełku, które wytryska pod Ściętą Głową. Nie mogli jednak zorientować się w okolicy, gdyż wytatuowana mapa była niedokładna. Przed zachodem słońca mgły zaczęły się wznosić na podobieństwo przybierającego morza. Ruszyli w górę, wspinając się na grzbiet Konia, ale choć szli tak szybko, że krew rozdzwoniła im się w głowach, a w usta łapali oddech jak zdychające zwierzęta, mgła była szybsza i dognała ich na samej szyi Konia. W tym miejscu, gdzie objął ich biały całun, grań zwęża się i nie jest szersza od trzonka maczety. Gdy więc nie mogli dalej iść, siedli na grani okrakiem, właśnie tak, jak się siada na konia, i zewsząd otoczeni nieprzeniknioną, wilgotną bielą poruszali się aż do zapadnięcia ciemności. Gdy zupełnie opadli z sił, grań się skończyła. Nie wiedzieli, czy to jest obryw przepaści, czy też owo zejście w Dolinę Siedmiu Czerwonych Jezior, o którym opowiadał im stary Indianin. Przesiedzieli więc całą noc, wzajemnie podtrzymując się plecami, wsparci o siebie, grzejąc się własnymi ciałami i opierając się nocnemu wiatrowi, który gwizdał o grań jak nóż o kamień. Zdrzemnięcie groziło upadkiem w czeluść, nie zmrużyli więc oczu przez siedem godzin. Potem wzeszło słońce i rozbiło mgły. Ujrzeli, że skała ucieka im spod nóg tak pionowo w dół, jakby siedzieli na szczycie muru. Przed nimi ziała ośmiostopowa wyrwa. Mgły targały się na strzępy o szyję Konia. Poznali wtedy w oddali czarną Głowę Mazumaca i ujrzeli bijące w górę słupy czerwonych dymów, pomieszane z białymi obłokami. Krwawiąc sobie ręce zeszli wąskim wąwozem i dotarli do górnego kotła Doliny Siedmiu Czerwonych Jezior. Tutaj jednak opuścił Guilielma ostatek sił. Don Esteban wszedł pierwszy na półkę skalną wiszącą nad otchłanią i prowadził towarzysza za rękę. Szli tak, aż natrafili na osypisko, na którym mogli spocząć. Słońce wzeszło wysoko i Głowa Mazumaca zaczęła pluć w nich bryłami głazów, odpryskującymi od przewieszek. Uciekli więc w dół. Gdy Głowa Konia wisiała nad nimi tak mała jak piąstka dziecka, zobaczyli pierwsze Czerwone Źródło w obłoku rudawych pian. Wówczas don Esteban dobył zza pazuchy pęk rzemieni, wygarbowanych na kolor drzewa akantu, których frędzle pomalowane czerwono były pozwijane w liczne węzły. Przesuwał po nich długo palcami, odczytując indiańskie pismo, aż odgadł właściwą drogę.
Читать дальше