— Daj mi piwa — powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
Ernest rąbnął pustym kuflem o ladę, wyjął z lodówki butelkę, otworzył ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył się na jego rękę. Ręka drżała. Szyjka butelki parę razy stuknęła o skraj kufla. Red spojrzał Ernestowi w twarz. Przymknięte ciężkie powieki, malutkie wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali się o wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman aż się zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest zdławionym głosem zapytał:.
— Przyniosłeś?
— Co miałem przynieść? — zapytał Red oglądając się przez ramię.
Jeden z facetów zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i zatrzymał się w drzwiach zapalając papierosa.
— Chodź, porozmawiamy — powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz stał między Redem a drzwiami. Taki potężny Murzyn, podobny do Szuwaksa, tylko dwa razy szerszy w barach.
— Chodź — powiedział Red i wziął teczkę. Z miejsca odechciało mu się spać.
Wszedł za ladę, przecisnął się obok Murzyna przy skrzynkach piwa. Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec — ssał paznokieć, spode łba obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim, ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze szczotką znalazł się przed drzwiami do magazynu.
Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od stołu wstał kapitan Quarterblood zżółkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniętym na oczy hełmie i szybko ogromnymi łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni zatrzymał się, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronę kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem swoją teczkę.
— Jak tyś mógł, ścierwo! — powiedział do Ernesta. Ernest smętnie uniósł brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj uśmiechnięci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamknięte zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce wykładając na stół „pustaków” małych — dwie sztuki, „bateryjek” — dziewięć sztuk, „czarnych bryzg” różnych rozmiarów — szesnaście sztuk, owinięty w plastyk „gąbek” w idealnym stanie — dwie sztuki, „gazowanej gliny” — jeden słoik…
— Masz coś jeszcze w kieszeniach? — cicho zapytał kapitan Quarterblood. — Wykładaj…
— Ścierwa — powiedział Red. — Bydlaki. Wsadził rękę w zanadrze i rzucił na stół paczkę banknotów. Banknoty rozsypały się na wszystkie strony.
— Oho! — powiedział kapitan Quarterblood. — Nic więcej?
— Ścierwa parszywe! — wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkę i z rozmachem rzucił sobie pod nogi — Żryjcie! Udławcie sie!
— To niezmiernie interesujące — spokojnie odezwał się kapitan Quarterblood. — A teraz podnieś to.
— Obejdzie się! — odparł Red zakładając ręce do tyłu. — Twoi szpicle pozbierają. Sam pozbierasz!
— Podnieś pieniądze, stalker — nie podnosząc glosu powiedział kapitan Quarterblood, wpierając pięści w stoi i podając się do przodu.
Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc przekleństwa przykucnął i niechętnie zaczął zbierać pieniądze. Murzyni z tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
— Lepiej nie parskaj! — powiedział do niego Red. — Jeszcze się usmarkasz!
Teraz czołgał się już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz bliżej przysuwal się do ciemnego miedzianego, „pierścienia” który spokojnie spoczywał w zarośniętym brudem wgłębieniu parkietu. Starając się zająć jak najwygodniejszą pozycję i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleństwa wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł moment, zamilkł, sprężył się, uchwycił pierścień i z całej siły szarpnął go do góry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąć o podłogę, kiedy Red wyciągając przed siebie ręce skoczył głową na dół, w stęchłą zimną ciemność podziemia.
Upadł na ręce, przekoziołkował przez głowę, zerwał się na nogi i pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamięć i szczęście rzucił się przed siebie w wąskie przejście między sagami skrzynek. Biegnąc szarpał, rwał te skrzynki słysząc, jak z brzękiem i łoskotem zawalają przejście za jego plecami. Ześlizgując się wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł się w garażu Ernesta. Cały dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy, serce ciężko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał się ani na sekundę. W mgnieniu oka znalazł się w odległym kącie i zdzierając sobie skórę z dłoni zaczął rozwalać górę rupieci, pod która w ścianie garażu brakowało kilku desek, następnie położył się na brzuchu i przelazł przez tę dziurę, słysząc, jak z trzaskiem pęka na nim marynarka. I dopiero na podwórzu, wąskim jak studnia, przysiadł między pojemnikami na śmiecie, zdjął marynarkę, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju, otrzepał spodnie, wyprostował się, przebiegi przez podwórze i dał nura w niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwórko. Biegnąc uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, więc pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki, przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych parkanach, starając się jak najszybciej opuścić dzielnicę, póki kapitan Quarterblaod nie zdąży jej otoczyć. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich tych podwórkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych bawił się jeszcze jako chłopiec i wszędzie tu miał znajomych, a nawet przyjaciół i w innej sytuacji mógłby tu bez trudu ukryć się i przesiedzieć choćby tydzień, ale nie po to „zuchwale uciekał przed aresztowaniem” sprzed nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście miesięcy.
Miał wyjątkowe szczęście. Ulicą Siódmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi — ze dwustu ludzi tak samo, a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak, jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali się przez dziury w plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spędził uprzednio burzliwą noc w składzie węgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał się w ciżbę i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opędzając się od kuksańców przebił się na drugą stronę ulicy i znowu dał nura w bramę — dokładnie w momencie, kiedy rozległo się znajome wstrętne wycie policyjnych syren i demonstracja stanęła ściśnięta w harmonijkę. Ale teraz Red był Już w innej dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mógł wiedzieć w jakiej.
Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarów radiotechnicznych i musiał trochę odczekać — robotnicy ładowali na samochód wielkie kartony z telewizorami. Ukrył się w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkę i wypalił papierosa. Palił siedząc w kucki i opierając się plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu przykladał dłoń do policzka, starając się uspokoić nerwowy tik, i myślał, myślał, myślał, a kiedy samochód z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramę. Red roześmiał się i cicho rzucił mu w ślad:
Читать дальше