Przerwał mu cienki, prosięcy kwik. Obejrzał się niechętnie na liliowe portiery. Toczyła się tam jakaś bójka. Słychać było głuche razy, skowyt: „Puśćcie mnie, puśćcie!”, jeszcze jakieś ochrypłe glosy, przekleństwa, okrzyki w niezrozumiałym narzeczu. Nagle portiera urwała się z trzaskiem Do komnaty wpadł i runął na kolana jakiś człowiek, łysy, z zakrwawiona brodą, z dziko wytrzeszczonymi oczami. Czyjeś olbrzymie łapy wysunęły się za nim, pochwyciły go za nogi i wywlokły z powrotem. Rumata poznał tego człowieka — był to Budach. Wrzeszczał nie ludzkim głosem.
— Oszukali mnie! Oszukali!. To przecież była trucizna. Za co?
Ktoś czarno odziany szybko podniósł i zawiesi! portierę. Głęboka cisze zmąciły nagle obrzydliwe odgłosy — ktoś wymiotował Rumata domyślił się wszystkiego.
— Gdzie jest Budach? — spytał ostrym tonom.
— Jak pan chyba zauważył, przytrafiło mu się jakieś nieszczęście — odpowiedział don Reba wyraźnie zmieszany.
— Niech pan przestanie kręcić! Gdzie Budach?
— Ach, don Rumata — Raba pokiwał głową. Zdołał już przyjść do siebie. — Na co panu Budach? Czy to pański krewny? Przecież pan nawet go nigdy na oczy nie widział.
— Niech pan posłucha, Reba! — rzekł z furią Rumata. — Żarty się skończyły! Jeśli Budacha spotka coś złego, zdechnie pan jak pies. Zmiażdżę pana.
— Nie zdąży pan — odparł szybko don Reba. Był bardzo blady.
— Głupcze. Jest pan zręcznym intrygantem, ale nic pan nie rozumie. Jeszcze nigdy w życiu nie wdał się pan w grę tak niebezpieczna, jak ta. I nawet pan tego nie podejrzewa.
Don Reba skurczył się za biurkiem, oczki płonęły mu jak węgle. Rumata czuł, że nigdy dotąd śmierć nie zaglądała mu w oczy tak ^ bliska. Karty byty prawie odkryte. Rozstrzygało się, kto z tej gry wyjdzie zwycięsko. Rumata sprężył się, gotów do skoku. żadna broń — dzida ani strzała — nie zabija natychmiast. Ta myśl wyraźnie odbiła się na twarzy don Reby. Hemoroidalny staruch pragnął żyć.
— Ależ co pan, doprawdy — odezwał się płaczliwie. — Siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy… Niechże pan się uspokoi, pański Budach żyje, jest zdrów i cały. Jeszcze mnie leczyć będzie. Nie trzeba się tak gorączkować.
— Gdzie Budach?
— W Wesołej Wieży.
— Jest mi potrzebny.
— Mnie również, don Rumata.
— Niech pan nie doprowadza mnie do pasji, Reba. i niech pan przestanie się zgrywać. Przecież pan się mnie boi. i słusznie. Budach należy do mnie, rozumie pan? Do mnie.
Teraz obaj stali. Reba wyglądał strasznie. Zsiniał, wargi mu latały konwulsyjnie, mamrotał coś pryskając śliną.
— Smarkacz! — zasyczał. — Ja się nikogo nie boję! To ja mogę rozdusić cię jak pijawkę.
Odwrócił się i gwałtownym ruchem zerwał gobelin wiszący za jego plecami. Ukazało się szerokie okno.
— Patrz!
Rumata podszedł do okna. Wychodziło na plac przed pałacem. Wstawał już świt. W szare niebo biły dymy pożarów. Na placu leżały trupy. A pośrodku czerniał równy, nieruchomy kwadrat. Rumata przyjrzał się lepiej. Byli to jeźdźcy ustawieni w idealnym szyku, w długich czarnych płaszczach, czarnych kapturach zakrywających oczy, z czarnymi trójkątnymi tarczami w lewej ręce i długimi włóczniami w prawej.
— Pr-roszę! — wymówił don Reba zgrzytającym głosem. Trząsł się cały. — Oto pokorne dzieci Pana naszego, konnica Świętego Zakonu. Wysiedli dzisiejszej nocy w porcie arkanarskim, aby stłumić barbarzyński bunt nocnych rabusiów Wagi Koła, łącznie ze sklepikarzami, którzy powzięli zbyt wielkie o sobie mniemanie! Bunt został stłumiony. Święty Zakon objął władzę w mieście oraz w całym kraju zwanym od dziś Arkanarskim Obszarem Zakonu…
Rumata bezwiednie podrapał się. w głową. Więc to tak, myślał, oto komu torowali drogę nieszczęśni sklepikarze. Co za prowokacja! Don Reba triumfująco szczerzył zęby.
— My się jeszcze nie znamy — mówił wciąż tym samym zgrzytającym głosem. — Pozwoli pan, że się przedstawię: namiestnik Świętego Zakonu na Obszarze Arkanarskim, biskup i magister sztuki wojennej, służebnik Pański Reba!
A przecież można się było tego domyślić. Tam gdzie triumfuje szarość, do władzy zawsze dochodzą czarni. Ach, historycy, historycy, spuścić wam manto… Rumata założył ręce za plecami i bujał się w tył i w przód na czubkach palców i na obcasach.
— Jestem zmęczony — rzekł lekceważąco. — i śpiący. Chcę się wykąpać w gorącej wodzie, zmyć z siebie krew i ślinę pańskich zbirów. Jutro… a raczej dziś… powiedzmy, w godzinę po wchodzie słońca, wpadnę do pańskiej kancelarii. Nakaz zwolnienia powinien o tym czasie być już gotowy.
— Jest ich dwadzieścia tysięcy! — krzyknął don Reba wskazując ręką okno.
Rumata skrzywił się.
— Proszę nieco ciszej, i niech pan zapamięta, Reba: ja doskonale wiem, że z tym biskupem to wierutne kłamstwo. Przejrzałem pana na wylot. Jest pan po prostu brudnym sprzedawczykiem i marnym, nieudolnym intrygantem… — Don Reba oblizał wargi, wzrok mu zmartwiał. Rumata mówił dalej: — Nie będę znał litości. Za każde łotrostwo w stosunku do mnie lub moich przyjaciół odpowie pan głową. Nienawidzę pana, proszę się z tym liczyć. Zgodzę się tolerować pana, lecz musi się pan nauczyć w porę schodzić mi z drogi. Zrozumiał mnie pan?
Don Reba rzekł skwapliwie, z błagalnym uśmiechem:
— Chcę tylko jednego. Żeby pan był ze mną, don Rumata. Nie mogę pana zabić. Nie wiem dlaczego, ale nie mogę.
— Boi się pan.
— Niech i tak będzie — przyznał Reba. — Może pan jest diabłem. Może synem bożym. Kto pana wie? A może jest pan człowiekiem z potężnych zamorskich krajów, słyszałem, że takie istnieją… Nawet nie usiłuję spojrzeć w otchłań, która pana wyrzuciła. Dostaję zawrotu głowy i czuję, że wpadam w herezję. Niemniej, ja też mogę pana zabić. W każdej chwili. Zaraz. Jutro. Wczoraj. Zdaje pan sobie z tego sprawę?
— To mnie nie interesuje — odparł Rumata.
— A co? Co pana interesuje?
— Absolutnie nic. Po prostu się bawię. Nie jestem diabłem ani bogiem, jestem kawaler Rumata Estorski, wesoły, dobrze urodzony szlachcic, obciążony kaprysami i przesądami, nawykły do swobody pod każdym względem. Wie pan już teraz?
Don Reba wrócił do równowagi. Otarł twarz chusteczką i uśmiechnął się przyjaźnie:
— Cenię pański upór — oświadczył. — Ostatecznie pan również dąży do jakichś ideałów, i ja szanuję te ideały, aczkolwiek ich nie rozumiem. Jestem bardzo zadowolony, że odbyliśmy tę rozmowę. Może przy innej okazji wyłoży mi pan swoje zapatrywania i wcale niewykluczone, że zmusi mnie pan do zrewidowania moich. Błądzić jest rzeczą ludzką. Możliwe, że i ja błądzę dążąc nie do tego celu, dla którego warto by pracować tak żarliwie i bezinteresownie, jak ja to czynię. Jestem człowiekiem o szerokich horyzontach i bez trudu mogę wyobrazić sobie, że kiedyś zacznę pracować z panem ręka w rękę…
— To się dopiero okaże — powiedział Rumata i zwrócił się ku drzwiom. Co za mięczak! — pomyślał. Też mi koleżka od siedmiu boleści. Ręka w rękę…
Miasto było sparaliżowane straszliwą grozą. Czerwonawe poranne słońce oświecało posępnym blaskiem puste ulice, dymiące ruiny, powyrywane okiennice, wyłamane drzwi. W kurzu ulicznym migotały krwawo odłamki szkła. Nieprzeliczone chmary wron obsiadły miasto, jakby to było szczere pole. Na placach i skrzyżowaniach stali po dwóch, po trzech jeźdźcy w czarnych płaszczach — powoli obracali się całym tułowiem w siodłach, spoglądając przez otwory w nasuniętych na twarz kapturach. Na wbitych w pośpiechu palach zwisamy nad stosem zgliszcz przykute łańcuchami zwęglone ciała. Zdawało się, że w mieście nie zostało nawet żywej duszy — tylko te wrzeszczące wrony i gorliwi mordercy w czerni.
Читать дальше