Najwyraźniej jednak nic nie stało na przeszkodzie, by Georges mógł wrócić do domu, kiedy tylko zechce.
Rada Ocalenia przyrzekła następną falę „pouczających” zamachów, mającą jak zwykle nastąpić dziesięć dni po poprzedniej, z możliwością przyspieszenia lub opóźnienia tego terminu w granicach dwóch dni. Liga Stymulatorów odezwała się dzień później z podobnym oświadczeniem, w którym oczywiście ponownie uznano „tak zwaną Radę Ocalenia” za zbrodniarzy i złodziei pozbawionych czci i wiary, a ponadto wyobraźni. Aniołowie Pana nie pojawili się już z żadnym wystąpieniem, w każdym razie nie w Brytkanadyjskiej Sieci Informacyjnej.
Ponownie zaczęłam snuć domysły, ale jedynie domysły. Wnioski byłyby raczej łatwe do podważenia. Liga Stymulatorów nie wyglądała na nic więcej, jak drewniany straszak — gęby pełne mieli frazesów, lecz najwyraźniej nic poza tym. Aniołowie Pana albo już nie istnieli, albo byli w głębokim odwrocie. Rada Ocalenia miała największe inklinacje do robienia z siebie pośmiewiska. Z uporem godnym lepszej sprawy przyznawała się do wszystkich zamachów, mimo iż większość z nich była żałosnymi, nieudolnymi próbami. Wszystko to jednak były jedynie przypuszczenia, które po trzeciej fali terroru mogły rozwiać się jak dym, gdyby okazała się ona przeprowadzona profesjonalnie i skutecznie. Nie sądziłam, by tak miało się stać, lecz przecież mogłam się mylić.
Nadal nie przychodziło mi do głowy, kto mógł stać za wszystkimi tymi idiotycznymi zamachami. Z pewnością żaden z niepodległych stanów. Niewykluczone, iż krył się za tym któryś z ponadnarodowych koncernów lub jakieś konsorcjum, chociaż nie widziałam w tym żadnego sensu. Możliwe również, że był to pomysł jednego lub kilku niesłychanie bogatych indywiduów… jeśli postradali oni rozum.
Próbowałam również doszukać się jakichś informacji o tym, co wydarzyło się na rzece. Podałam komputerowi hasła „Imperium”, „Missisipi River” oraz „Vicksburg” — najpierw osobno, potem parami, i wreszcie wszystkie razem. Żadnych reakcji. Wprowadziłam nazwy obu zatopionych statków. Nadal nic. Najwyraźniej komuś zależało, aby to, co przydarzyło się kilku setkom najemników i co miało stać się również moim udziałem, zostało przemilczane lub utrzymane w tajemnicy. A może uznano to za mało istotne?
Zanim opuściłam Norę, zostawiłam Janet kartkę, na której napisałam, jakie ubrania zabrałam ze sobą i ile wzięłam gotówki. Dodałam też to, czym obciążyłam jej rachunek, posługując się jej kartą kredytową: bilet z Winnipeg do Vancouver i z Vancouver do Bellingham. Nie mogłam sobie przypomnieć, kto płacił za podróż do San Jose, ja czy Georges. Wszystkie moje rachunki leżały gdzieś na dnie Missisipi.
Zabrawszy wystarczającą ilość gotówki, by móc bez przeszkód wydostać się z Kanady Brytyjskiej (taką przynajmniej miałam nadzieję), kusiło mnie, by zostawić Janet jej kartę kredytową razem z tym krótkim listem, który do niej napisałam. Lecz karta kredytowa to bardzo podstępna rzecz. Z pozoru niby bezwartościowy kawałek plastiku… lecz można go zamienić na sztabki złota. Janet powierzyła mi kartę na tak długo, dopóki nie będę miała okazji osobiście oddać ją właścicielce. Nie było więc nad czym się zastanawiać — wsunęłam kartę do kieszeni. Tak było uczciwie.
Karta kredytowa jest jak obroża na szyi. W świecie kart kredytowych nie ma miejsca na prywatność… lub w najlepszym przypadku trzeba jej bronić, wkładając w to maksimum wysiłku i sprytu. A poza tym, czy kiedykolwiek wiadomo, co robi komputerowa sieć, gdy wsuwa się ten kawałek plastiku w szczelinę czytnika? Ja nie wiem, dlatego czuję się znacznie pewniej, używając gotówki. Nigdy jeszcze nie słyszałam o kimś, komu udałoby się wyperswadować cokolwiek komputerowi.
Dla mnie karty kredytowe są prawdziwym przekleństwem. Nie jestem jednak normalnym człowiekiem, być może więc brakuje mi ludzkiego punktu widzenia na tę (i na wiele innych) sprawę.
Wyruszyłam następnego ranka, ubrana w prześliczny trzyczęściowy kostium. Byłam przekonana, że Janet wyglądała w nim cudownie, sądziłam więc, iż ja również tak wyglądam, choć rzeczywistość w lustrze przedstawiała się zupełnie odmiennie. Zamierzałam wynająć jakiś powóz gdzieś w pobliżu Stonewall. Okazało się, że mam do wyboru konny autobus lub energobil Brytkanadyjskich Linii Kolejowych. Jednym i drugim mogłam dojechać do dworca, na którym razem z Georgesem zaczynaliśmy nasz „miodowy miesiąc”. Bardzo lubię pojazdy konne, tym jednak razem wolałam wybrać szybszy środek lokomocji.
Fakt, że udało mi się dostać do miasta, nie oznaczał bynajmniej, że będę mogła bez przeszkód odebrać swój bagaż, leżący prawdopodobnie nadal w przechowalni tranzytowej portu Winnipeg. Czy możliwe było jego odebranie tak, bym nie została zidentyfikowana i zatrzymana jako cudzoziemka, obywatelka Imperium Chicago? Nie sądziłam. Zdecydowałam więc, iż upomnę się o swoją własność, gdy będę już poza granicami Kanady Brytyjskiej. Ponadto torby te spakowane były jeszcze na Nowej Zelandii. Skoro potrafiłam obejść się bez ich zawartości dotychczas, mogłam też dać sobie bez nich radę jeszcze przez dzień lub dwa. Iluż to ludzi straciło już życie jedynie dlatego, że nie chcieli rozstać się ze swoim bagażem?
Czasami wydaje mi się, że mam własnego, prawdziwego anioła stróża, który siedzi na moim lewym ramieniu. Tylko że on najczęściej śpi. Zaledwie przed kilkoma tygodniami oboje z Georgesem podeszliśmy prosto do barierek, włożyliśmy kartę kredytową Janet do czytnika i bez przeszkód dotarliśmy do Vancouver. Tym razem, chociaż do kapsuły wsiadali już pasażerowie, skierowano mnie po bilet do kas Brytkanadyjskiego Biura Obsługi Ruchu Turystycznego. Na szczęście we wnętrzu panował spory tłok, więc nie było niebezpieczeństwa, że jakiś urzędas będzie mi patrzył na ręce. Na wszelki wypadek zaczekałam, aż zwolni się konsola w rogu. Usiadłam przy niej, wystukałam numer kapsuły do Vancouver i wsunęłam kartę w szczelinę czytnika.
Tego dnia mój anioł stróż najwyraźniej czuwał. Błyskawicznie wyszarpnęłam kartę z powrotem i równie szybko schowałam ją w kieszeni, mając jednocześnie nadzieję, że nikt nie poczuł swądu palonego plastiku. Wychodząc starałam się nie rozglądać na boki.
Bileter przy bramce zajęty był właśnie przeglądaniem sportowego wydania „Winnipeg Free Press”. Gdy poprosiłam go o bilet, opuścił nieco gazetę i spojrzał na mnie. Nic nie wskazywało na to, bym wzbudziła w nim sympatię.
— Dlaczego nie użyje pani karty kredytowej jak wszyscy inni? — burknął.
— Ma pan bilety na sprzedaż? Czy może gotówka nie jest w tym kraju legalnym środkiem płatniczym?
— Nie o to chodzi…
— Mnie chodzi właśnie o to. Proszę mi sprzedać bilet. I niech mi pan poda swoje nazwisko oraz numer służbowy. Zamierzam powiadomić o tym incydencie pańskiego szefa. — Wręczyłam mu dokładnie wyliczone pieniądze.
— O co tyle krzyku? Chce pani bilet? Proszę, oto on — udawał, że nie dosłyszał mojego żądania. Ja również chętnie zapomniałam o jego uchybieniu wobec regulaminu. Chodziło mi jedynie o to, by odwrócić jego uwagę od rzucającego się w oczy dziwactwa, jakim niewątpliwie było posługiwanie się gotówką zamiast karty kredytowej.
Wewnątrz kapsuły również panował tłok, lecz tym razem nie musiałam stać. Jakiś galant, który przypętał się tu najwidoczniej z ubiegłego stulecia, podniósł się i ustąpił mi miejsca. Był młody i nawet przystojny. Szybko zorientowałam się, że jego uprzejmość nie była tak zupełnie bezinteresowna. Po prostu zaliczył mnie do kobiet w swoim typie.
Читать дальше