Około trzeciej szliśmy oboje południowym krańcem National Plaża wzdłuż frontu Pałacu Naczelnika i rozglądaliśmy się za biurowcem MasterCard. Georges stwierdził, że nie byłoby od rzeczy wstąpić do Burger Kinga i zjeść coś niecoś. Nie miałam nic przeciwko temu.
Z olbrzymich schodów przed pałacem schodziła właśnie kilkunastoosobowa grupa kobiet i mężczyzn. Georges odsunął się na bok, by ich przepuścić. W środku grupy dojrzałam niewielkiego człowieczka, mającego na głowie dziwny kapelusz przypominający raczej pióropusz. Większość otaczających go ludzi celowała weń obiektywami swoich aparatów fotograficznych.
Kątem oka zauważyłam coś jeszcze: postać wychylającą się zza jednej z kolumn stojących na szczycie schodów.
Przewracając po drodze kilku ochroniarzy, błyskawicznie dopadłam do naczelnika, popchnęłam go tak silnie, że rozpłaszczył się na jednym ze stopni i w kilku skokach znalazłam się przy tamtej kolumnie.
Nie zabiłam czającego się za nią człowieka. Złamałam mu jedynie rękę, w której trzymał pistolet, a gdy zaczął uciekać, zdążyłam jeszcze uderzyć go w obojczyk, i to raczej mocno. Nie byłam jednak tak szybka jak wczoraj. Dopiero potem przyszło mi na myśl, że gdyby zamachowiec został schwytany żywy, mógłby stanowić klucz do tajemnicy gangu stojącego za wszystkimi tymi bezsensownymi zabójstwami z ostatnich dwóch dni.
Nie miałam nawet czasu, by zdać sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Z boku podbiegli dwaj policjanci i chwycili mnie za ramiona. Już słyszałam tę pogardę w głosie Szefa, kiedy będę musiała przyznać, że pozwoliłam się publicznie aresztować. Przez ułamek sekundy rozważałam, czy nie wyrwać się i nie zniknąć za rogiem najbliższego budynku. Nie byłoby to trudne; jeden z policjantów miał najwyraźniej nadciśnienie, a drugi był starszym jegomościem noszącym okulary z grubymi szkłami.
Było jednak za późno. Gdybym w tej chwili zaczęła uciekać, niemalże z pewnością udałoby mi się przebiec dwie, trzy przecznice i zniknąć w tłumie. Ale ci dwaj bez wątpienia zabiliby co najmniej pół tuzina Bogu ducha winnych przechodniów, próbując trafić mnie ze swoich miotaczy. „Dlaczego cała ta pałacowa gwardia nie zajmie się swoim szefem, zamiast wykręcać mi ręce?” — pomyślałam. Facet z pistoletem, ukryty za pałacową kolumną tuż pod ich nosem — przecież to kpiny! Coś takiego nie wydarzyło się od zamordowania Huey-Longa!
Powinnam była pilnować swego nosa. Mogłam przecież pozwolić, by Naczelnik Konfederacji razem ze swoim idiotycznym kapeluszem został zamieniony przez promień laserowy w kupkę popiołu. A jednak nie zrobiłam tego. Dlaczego? Sama nie wiem. W takich przypadkach działam zawsze instynktownie.
Zanim się spostrzegłam, Georges stał już obok nas. Georges posługuje się zawsze nienaganną angielszczyzną; może trochę bombastyczną, lecz bez śladu jakiegokolwiek obcego akcentu. Teraz jednak trajkotał chaotycznie po francusku, szarpiąc przy tym za rękaw jednego z pretorianów — tego, który nosił okulary.
Zupełnie zdezorientowany policjant puścił w końcu moje ramię. Tylko na to czekałam. Uderzyłam go kolanem w krocze. Facet zgiął się wpół i jęcząc osunął się na chodnik. Po chwili drugi dostał cios pięścią w to samo miejsce i upadł obok swojego kolegi. Obaj zwymiotowali.
Od chwili, gdy tamci dwaj wykręcili mi ręce, do momentu, w którym zwinięci z bólu leżeli już na ziemi, minęło nie więcej jak dwadzieścia sekund. Jednak w ciągu tego czasu zamachowiec zdążył rozpłynąć się w powietrzu razem ze swoim miotaczem.
Miałam właśnie pójść w jego ślady, lecz Georges podjął najwyraźniej inną decyzję. Chwycił mnie za łokieć i pociągnął biegiem w kierunku głównego wejścia do Pałacu, tuż za rzędem tych nieszczęsnych kolumn. Gdy wpadliśmy do okrągłego hallu, zwolnił nieco uścisk i nie patrząc na mnie, powiedział szeptem: — Spokojnie, moja droga. Weź mnie pod ramię i idź powoli obok, jak gdyby nic się nie stało.
Zrobiłam to, o co prosił. Wewnątrz panował tłok, nie było jednak widać najmniejszego śladu poruszenia. Nic, co sugerowaloby, że zaledwie kilkanaście metrów stąd miała miejsce próba zamachu na głowę państwa. Wokół pełno było stoisk z bibelotami, jakie zazwyczaj kupują turyści. Obok nas jakaś młoda kobieta sprzedawała losy loterii. W zasadzie powinnam powiedzieć, że można je było u niej kupić, gdyż akurat w tej chwili nie miała żadnych klientów. Wyglądało jednak na to, iż nie martwiła się zbytnio ich brakiem; śledziła właśnie z przejęciem jakiś dramat rozgrywający się na ekranie jej terminalu. Gdy podeszliśmy, nie podniosła nawet wzroku.
— Zaraz będzie przerwa na reklamę. Proszę się rozejrzeć; za chwilę państwa obsłużę — powiedziała.
Na całym stoisku nie było niczego oprócz list wygranych. Georges zaczął je więc przeglądać. Nie mając innego wyjścia, ja także udałam głębokie zainteresowanie. Trwało to dosyć długo. Najwyraźniej w końcu jednak zaczęto nadawać reklamy, gdyż dziewczyna wstała i podeszła do nas.
— Przepraszam, że państwo czekali — powiedziała z miłym uśmiechem — ale nie mogłam opuścić odcinka „Niedoli pewnej kobiety”, szczególnie teraz, gdy Mindy Lou jest znowu w ciąży, a Wujek Ben zachowuje się wobec niej tak okrutnie. Lubi pani ten serial? — spytała, zwracając się do mnie.
— Szczerze mówiąc nawet o nim nie słyszałam — odrzekłam. — Moja praca zajmuje mi strasznie dużo czasu.
— Och, to szkoda; jest bardzo pouczający. Tim na przykład — to mój współlokator — nie ogląda niczego poza sportem. Nie ma więc pojęcia, jakie nieszczęścia mogą wydarzyć się w życiu. Pomyślcie tylko: Wujek Ben znęca się nad biedną Mindy Lou, myśląc, że ona nie wiadomo dlaczego nie chce powiedzieć mu, z kim zaszła w ciążę. Sądzicie, że Tima cokolwiek to obchodzi? Wszystkich, tylko nie jego! A tymczasem nieszczęsna Mindy po prostu nie może powiedzieć, kto będzie ojcem dziecka. Bandyci, którzy ją zgwałcili, zagrozili, że zabiją ją, jeśli ich wyda. Czy to nie straszne?
Dziewczyna westchnęła z przejęciem.
— Pod jakim znakiem pani się urodziła? — zapytała po chwili.
Powinnam już wcześniej przygotować odpowiedź na to pytanie — zadają je prawie wszystkie kobiety. Szybko odszukałam w pamięci jedną ze znanych mi dat.
— Urodziłam się dwudziestego trzeciego kwietnia. Nie wiem, jaki to znak, lecz pod tą datą urodził się również Shakespeare. Pewnie dlatego nigdy nie wypada mi ona z pamięci.
— To świetnie! Mam dla pani specjalny los. — Jej głowa na moment zniknęła pod ladą. Gdy wynurzyła się z powrotem, dziewczyna trzymała w ręku skrawek kolorowego papieru. — Niech pani tylko spojrzy: numer jest taki sam, jak data pani urodzin! — powiedziała entuzjastycznie, oddzierając kupon. — Za jedyne dwadzieścia bruinów.
Wręczyłam jej kanadyjskiego dolara.
— Ale ja nie mogę wydać z tego reszty — zmartwiła się.
— Niech pani zatrzyma resztę na szczęście — odrzekłam.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
— Jak tylko zwiedzicie Pałac, zapraszam was na drinka. Czy pan wybrał już jakiś numer? — zwróciła się do Georgesa.
— Jeszcze nie. Urodziłem się dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca dziewiątego roku dziewiątej dekady. Znajdzie pani coś dla mnie?
— Uff, co za kombinacja! Ale spróbuję. Jeśli mi się nie uda, nie sprzedam panu nic.
Pochyliła się nad plikiem losów i zaczęła je przeglądać, mrucząc pod nosem numery. Po chwili ponownie zanurkowała pod ladę, znikając nam z oczu, tym razem na nieco dłużej. Gdy ukazała się z powrotem, miała zarumienione policzki i triumfalny uśmiech na ustach.
Читать дальше