Po śniadaniu uczestnicy wyprawy nad Morze Wewnętrzne zabrali się za wybieranie sprzętu i opracowywanie logistyki trasy. Barrett rozmyślnie trzymał się z daleka. Teraz była to sprawa Charleya Nortona. Odbył osiem czy dziesięć podróży i będzie wiedział, co robić, bez sugestii ze strony dawnego kierownika. Barrett nie chciał się wtrącać, nie chciał sprawiać wrażenia, że teraz nawet pośrednio próbuje nimi rządzić.
Ale jakiś masochistyczny przymus popychał go do zorganizowania własnej wyprawy. Jeśli w tym roku nie będzie mu dane zobaczyć zachodnich wód, przynajmniej złoży wizytę Atlantykowi, na własnym podwórku.
Wstąpił do infirmerii. Przywitał go Hansen, jeden z dyżurnych — łysy, wesoły facet pod siedemdziesiątkę, należący niegdyś do kalifornijskiej grupy anarchistów. Był technikiem komputerowym niższego stopnia na kolei, ale miał smykałkę do medycyny i został prawą ręką Quesady. Błysnął swoim oszałamiającym uśmiechem.
— Jest Ouesada? — zapytał Barrett.
— Nie, niestety. Poszedł na zebranie uczestników wyprawy, żeby udzielić im paru porad medycznych. Jeśli to coś ważnego, mogę go ściągnąć…
— Nie trzeba. Chciałem tylko sprawdzić z nim inwentarz leków. To może zaczekać. Mogę rzucić okiem na zapasy?
— Jak sobie życzysz.
Hansen cofnął się, wprowadzając Barretta do magazynu. O tej porze barykada nie broniła dostępu. W stacji nie było zamków, więc Barrett i Ouesada wymyślili skomplikowaną barykadę, która gwarantowała wywołanie ogromnego hałasu, gdyby ktoś spróbował ją sforsować. Tylko w ten sposób mogli ustrzec zapasy leków przed samowolnym rozebraniem przez zdesperowanych skazańców. Barrett dowodził, że nie stać ich na marnowanie bezcennych, niezastąpionych leków dla samobójców. Jeśli ktoś chce się zabić, niech skacze do morza — w ten sposób przynajmniej nie pogorszy sytuacji innych.
Barrett powiódł wzrokiem po półkach. Zestaw leków był przypadkowy, zależny od kapryśnej hojności Górnoczasu. Obecnie brakowało im środków uspokajających i wspomagających trawienie, malał zapas środków przeciwbólowych i przeciwzakaźnych. Z tego powodu nękało go poczucie winy, a jeszcze większe ! wyrzuty sumienia miał w związku ze swoim planem. Człowiek, który ustanowił prawo zakazujące kradzieży leków, zamierzał wykorzystać swoją uprzywilejowaną pozycję i samowolnie zabrać lekarstwo. I tyle na temat moralności, pomyślał. Ale w swoim czasie znał ludzi łamiących bardziej uświęcone prawa. Potrzebował tego leku, a nie chciał wdawać się w długą utarczkę słowną z Ouesada. Takie rozwiązanie było najprostsze. Złe, ale najprostsze. Zaczekał, aż Hansen odwróci się plecami. Wtedy wsunął rękę do szafki, wymacał smukły szary cylinder i szybko schował go do kieszeni.
— Wygląda na to, że wszystko w porządku — powiedział do Hansena, wychodząc z infirmerii. — Powiedz Quesadzie, że zajrzę później, żeby z nim pogadać.
Ostatnio coraz częściej używał neuroblokady, żeby stłumić ból nogi. Quesadzie to się nie podobało. Powiedział, choć nie dosłownie, że Barrett wpada w uzależnienie. Cóż, do diabła z Ouesada. Niech Doc spróbuje chodzić z taką nogą po śliskich ścieżkach, a też zacznie podkradać leki, usprawiedliwiał się.
Pokuśtykał szlakiem na wschód i zatrzymał się paręset jardów od głównego budynku. Stanął za niskim garbem skały, opuścił spodnie i szybko wstrzyknął lekarstwo najpierw w zdrową, potem w kulawą nogę. Dawka znieczuli mięśnie na czas podróży, zmęczone stawy nie będą palić go żywym ogniem. Wiedział, że zapłaci za ten luksus za osiem godzin, kiedy neuroblokada przestanie działać i ból uderzy go jak milion sztyletów. Ale gotów był przystać na tę cenę.
Droga nad morzę była długa i samotna. Stacja Hawksbilla przycupnęła na wschodnim skraju Appalachii, ponad osiemset stóp nad poziomem morza. W czasie pierwszych sześciu lat jej istnienia ludzie schodzili nad ocean samobójczą trasą po nagiej skale. Barrett wystąpił z pomysłem wykucia ścieżki. Praca zajęła dziesięć lat, ale teraz na brzeg Atlantyku wiodły szerokie, bezpieczne schody. Wycięcie stopni w litej skale na długi czas zapewniło pracę wielu osobom — a praca broniła przed próżnym zamartwianiem się o ukochanych lub osunięciem w otchłań obłędu, co tutaj przychodziło tak łatwo. Barrett żałował, że nie umiał wymyślić drugiego, równie szeroko zakrojonego projektu, żeby znów zająć bezczynnych ludzi.
Stopnie tworzyły ciąg płytkich platform, które zygzakiem schodziły na skraj wody. Nawet dla zdrowego człowieka zejście było nużące. Dla Barretta stanowiło katorgę. Przebycie drogi, którą dawniej pokonywał w pół godziny, dziś zabrało mu cztery razy więcej czasu.
Kiedy dotarł do podnóża schodów, opadł wyczerpany na lizaną przez fale płaską skałę i puścił kulę. Palce lewej ręki miał przykurczone i pokryte odciskami, a całe ciało skąpane w pocie.
Woda oceanu była szara i wydawała się oleista. Barrett nie potrafił wyjaśnić przeważającej bezbarwności świata późnego kambru, z ponurym niebem, ponurym lądem i ponurym morzem. Jego serce tęskniło za widokiem zielonych roślin. Brakowało mu chlorofilu. Tutaj ciemne fale biły o szarą skałę, przesuwając w tę i z powrotem kłębowisko czarnych wodorostów.
Morze nie miało kresu. Barrett nie wiedział, jaka część Europy — o ile w ogóle — sterczy nad wodą w tej konkretnej epoce. W okresie maksymalnego rozwoju lądów większa część planety znajdowała się pod wodą; obecnie, zaledwie paręset milionów lat po wynurzeniu się pierwszych rozgrzanych do białości skał, ocean musiał zajmować całą powierzchnię Ziemi poza rozsianymi tu i ówdzie skrawkami suchego lądu.
Czy Himalaje już się narodziły? Góry Skaliste? Andy? Barrett znał w przybliżeniu zarysy kontynentu Ameryki Północnej w późnym kambrze, ale reszta stanowiła dlań tajemnicę. Niełatwo było uzupełnić luki w wiedzy, gdy połączenie z Górnoczasem ograniczało się do ruchu w jedną stronę. Stacja Hawksbilla była zdana wyłącznie na przypadkowy asortyment materiałów wysyłanych wstecz linii czasu i brak dostępu do informacji zawartych w pierwszym lepszym podręczniku geologii budził głęboką frustrację.
Niespodziewanie wygramolił się z wody wielki trylobit. Należał do rodzaju tych długich na jard, miał lśniący pancerz o barwie owocu oberżyny z tarczą tylną wydłużoną na kształt ogona i z szeregiem smukłych żółtych kolców wzdłuż skrajów. Zdawało się, że na mnóstwo odnóży. Wypełzł na brzeg — bez piasku, bez plaży, po prostu na gołą skalną półkę — i brnął w głąb lądu, aż znalazł się osiem, może dziesięć stóp od fal.
Brawo, pomyślał Barrett. Może ty pierwszy wyszedłeś na ląd, żeby zobaczyć, jak tu wygląda. Pionier. Przecierasz szlaki.
Przyszło mu na myśl, że ten ciekawski trylobit może być przodkiem wszystkich lądowych stworzeń z nadchodzących eonów. Była to bzdura z biologicznego punktu widzenia i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ale jego zmęczony umysł wyczarował obraz długiej ewolucyjnej procesji: ryby, płazy, gady, ssaki i człowiek, nieprzerwaną sukcesja wywodzącą się od tego groteskowego opancerzonego robaka, niespokojnie kręcącego się w kółko niedaleko jest stóp.
A gdybym cię zdeptał? — pomyślał.
Szybki skok — chrzęst miażdżonej chityny — dzikie wymachiwanie niezliczonych odnóży… …i pęka pierwsze ogniwo całego łańcucha.
Ewolucja nie spełniona. Nigdy nie powstanie żadne lądowe stworzenie. Jeden brutalny ruch ciężkiej stopy spowoduje natychmiastową przemianę przyszłości, nigdy nie będzie rasy ludzkiej, Stacji Hawksbilla, Jamesa Barretta (1968–?). W jednej chwili zemści się na tych, którzy skazali go na życie w tym jałowym miejscu, poza macierzystą epoką, i w jednej chwili uwolni się od kary.
Читать дальше