Popatrzyła na dzieci. Było ich bardzo dużo. Jakoś nie przychodziło jej do głowy, że ludzie właśnie tutaj, w tej brudnej otchłani mogą płodzić dzieci. Było w tym coś zwierzęcego. Widziała w osadzie nie kontynuację Ziemi, lecz wymierającą garstkę goniących resztką sił pogorzelców.
Ciężką ciszę przerwała niewidoma kobieta.
— Gdzie oni są? — zapytała głośno. — Naprawdę przylecieli?
— Dzień dobry — powiedziała wówczas Sally. Najtrudniej było wypowiedzieć pierwsze słowa. Pierwsze słowo…
— Gdzie jest Kazik? — zapytała tęga kobieta. — Nic mu się nie stało?
— Oni tam zostali, ciociu Luizo — odpowiedział jej Dick. — Wyleczą ich, obiecali.
— Ich życiu nie grozi żadne niebezpieczeństwo — zapewniła ją Sally.
— A Oleg? Gdzie jest Oleg? On poszedł w góry! — krzyknęła nagle wynędzniała stara kobieta. — Trzeba go zawrócić…
— Poczekaj, Ireno — powiedział jednoręki starzec o lasce.
— Mam na imię Borys — tu zwrócił się do Sally. — Jestem tu najstarszy. I w imieniu wszystkich pragnąłbym pani podziękować…
Dick odbiegł za dom i ukradkiem zwymiotował. Nikt tego nie widział.
Sally witała się z wszystkimi po kolei. Każdy podawał jej rękę i przedstawiał się, nawet malutkie dzieci. I w tym ceremoniale było coś, co niweczyło wrażenie spotkania z pogorzelcami. Sally cieszyła się, że nie założyła rękawiczek.
Jej uwagę odwróciło w pewnej chwili straszliwe zwierzę, w którym rozpoznała potwora zabitego przez Pawłysza. Potwór otoczony całym stadem nieco mniejszych od siebie koszmarków groźnie galopował ku grupie ludzi otaczających kuter. Sally chciała krzyknąć, ostrzec ludzi, ale jakiś dzieciak wybiegł potworowi naprzeciw, krzycząc przenikliwie.
— Odejdź, Kozo, ludzie do nas przylecieli! Odejdź, głupia!
Potwór, który miał tak dziwne imię, nagle zatrzymał się i zaczął cofać.
A jedno z koźląt, które w żaden sposób nie mogło zrozumieć, dlaczego je odpędzają, maleńka chroma dziewczynka odciągnęła za długie uszy.
„No jasne — zrozumiała nagle Sally — jeśli oni tu żyją, w trudnych warunkach, ale jak ludzie, to muszą oswajać zwierzęta, chodzić do lasu, uprawiać ziemię. A czego ja się spodziewałam?”
— Jeśli nie czuje się pani zbyt zmęczona — powiedział jednoręki starzec — to mielibyśmy prośbę. Siergiejew i Oleg wyprawili się w góry, żeby dotrzeć do „Polusa” i wywołać was przez radio. Ale w górach jest bardzo zła pogoda…
* * *
W dwadzieścia minut później kuter ponownie wystartował. Dickowi zrobiło się lepiej, więc poleciał z Sally. Znał drogę, którą za pierwszym razem szli z osady do „Polusa”.
Wielu chciało polecieć na poszukiwanie Olega i Siergiejewa, zwłaszcza dzieci, matka Olega też się rwała, ale Stary powiedział:
— Daj spokój. Ireno. Poradzą sobie bez ciebie. — Obrócił się do Sally i poprosił: — Wracajcie jak najszybciej.
Powiedział te zwyczajne słowa bardzo poważnym tonem, starając się zachować nie tylko własną godność, lecz również godność całej osady. Stał bardzo prosto. Dick nigdy nie przypuszczał, żeby Stary mógł się tak wyprostować. Jedyną ręką wspierał się na gałce laski. Dzieciarnia przestała hałasować i skakać wokół kutra, a matka Olega wolno cofnęła się do pozostałych.
— Dobrze, Borysie — odparła Sally równie poważnie. — Postaramy się jak najszybciej ich odnaleźć.
Kiedy kuter wystartował, Dick powiedział:
— Widzisz te czerwone skały? Musimy lecieć w tamtą stronę. Za nimi jest jaskinia, w której za pierwszym razem nocowaliśmy. Nie spiesz się, bo zgubię drogę.
Kuter leciał bardzo wolno, ale i tak niebawem dotarł nad wąwóz, którym płynął bystry strumień. W wąwozie snuły się strzępy mgły przemykające nad zwałami śniegu i Dick pomyślał, że Oleg nie miał tu łatwej drogi.
Wznieśli się nad płaskowyż. Dick rozpoznał miejsce, w którym znalazł manierkę koniaku, a potem miejsce, gdzie zginął Tomasz.
— Tutaj zginął Tomasz — powiedział. — Olega ugryzła śnieżna pchła, Tomasz go nie puszczał i sam zginął.
Sally skinęła głową, chociaż po raz pierwszy usłyszała o Tomaszu. Wiedziała, że jeszcze nieraz tę historię usłyszy i Tomasz stanie się jej równie bliski jak żywi.
Kuter sunął jakieś sto metrów nad śniegiem, potem Sally opuściła go jeszcze niżej i całkiem zwolniła, gdy dostali się w gęste chmury. Bała się przegapić ludzi.
— Oni powinni być już dalej — powiedział Dick. — Pewnie już dochodzą do „Polusa”. Jeśli dotarli na miejsce, to pół biedy. Mogą przeczekać złą pogodę na statku.
Sally omal mu się nie przyznała: „A my chcieliśmy „Polusa” wysadzić w powietrze”. W porę się jednak powstrzymała. Dick by podobnego świętokradztwa nie zrozumiał. Jak człowiekowi wychowanemu w lesie wytłumaczyć, co to jest instrukcja?
Po dalszych kilku minutach przebili chmury i znaleźli się pod granatowym, rozgwieżdżonym niebem.
Dick był na razie spokojny. Czekał na pojawienie się „Polusa”.
Statek leżał w kotlinie, dokładnie taki sam jak rok temu. Zatoczyli nad nim koło. Śladów Siergiejewa i Olega nigdzie nie było widać.
— Może są w środku? — powiedział Dick. — Jest bardzo zimno.
Sally wylądowała obok włazu, z którego zwisał trap pozostawiony przez lekkomyślnego Pawłysza. Dobrze, że Sława jest taki lekkomyślny, pomyślała Sally.
Obiegli statek, zajrzeli do sterówki i magazynu, potem zajrzeli do przedziału, w którym stał kuter planetarny, ponieważ Oleg z Siergiejewem mogli tam wejść, żeby nawiązać łączność.
Nie znaleźli nikogo.
Wyszli z „Polusa”. Dick ponuro milczał. Dookoła panowała złowieszcza kosmiczna cisza.
— Będziemy szukać dalej? — zapytał po chwili Dick, lękając się, że Sally odpowie: „Zmęczyłam się, trzeba wracać”. Przecież Oleg i Siergiejew byli dla niej obcy.
— Poczekaj — odparła Sally. — Najpierw porozumiemy się z bazą.
Uruchomiła nadajnik i powiedziała Pawłyszowi, że była w osadzie, a teraz poleciała do „Polusa”, ale nie znalazła ludzi. Potem zapytała, jak się czują dzieci. Dick lekko się uśmiechnął: mówić o Mariannie „dziecko”! Śmieszne.
Pawłysz odparł, że wszystko w porządku i dodał:
— Lećcie tu jak najszybciej. Zmienię was.
— Nie czuję się zmęczona.
— Zapomniałaś, że mam bioindykator. Bez niego ich nie znajdziecie. Mogli zabłądzić, mogło ich zasypać śniegiem.
— Masz rację — zgodziła się Sally.
— Co on ma? — zapytał Dick z nadzieją.
— Przyrząd, który odnajduje materię organiczną.
Sally zorientowała się, że Dick nigdy nie słyszał tego słowa i zaczęła szukać jakiegoś zastępczego wyrazu, ale Dick powiedział:
— Zrozumiałem.
Naprawdę zrozumiał. Veitkus uczył ich chemii. Kuter ostro wzniósł się nad kotliną.
— Tylko poproszę cię, żebyśmy nie lecieli prosto, tylko najpierw zrobili koło nad górami — powiedział Dick.
— Pawłysz ma rację, z bioindykatorem będzie łatwiej.
— Wiem — powiedział Dick.
— Dobrze — zgodziła się Sally.
Dick też ma rację. Nikt tego wprawdzie głośno nie powiedział, ale wszyscy doskonale rozumieli, że jeśli ludzie zabłądzili, to przy tym mrozie o ich życiu decydowały minuty. Naturalnie, gdyby na miejscu Sally znalazła się Klaudia, nigdy nie zgodziłaby się tracić czasu na bezproduktywne krążenie nad górami. Przekonywałaby wszystkich, że dla dobra samych zaginionych lepiej poświęcić pół godziny na lot do stacji, a potem użyć bioindykatora. Ale Sally nie była tak rozsądna. Polecieli więc w dół zygzakiem, przeczesując pas o szerokości paru kilometrów.
Читать дальше