Przeniósł ją na kanapę, potem zmontował przenośny diagnost, który niestety nie potrafił mu w niczym pomóc. Dał jedynie ogólną diagnozę głębokiej utraty przytomności i wyczerpania nerwowego, ale ani szans, ani sposobów leczenia nie potrafił określić, ponieważ z niczym podobnym nigdy się dotąd nie spotkał.
Wszystkie próby wyciągnięcia Klaudii z szoku okazały się bezskuteczne.
Czas płynął. Byli na stacji już od dwudziestu minut.
— Moim zdaniem puls jej słabnie — wyszeptała Sally.
Pawłysz zerknął na przyrządy i pokręcił głową.
— Powinnam była przeczuć! — rozpaczała Sally.
— Nic nie rozumiem — powiedział Pawłysz. — Wypisz wymaluj tajemnica zamkniętego pokoju. Drzwi były zamknięte, zamek w porządku, żadnych obcych śladów nie widzę. A jednak ktoś tu się musiał wedrzeć…
— Co my o tym świecie wiemy! — odparła z goryczą Sally.
— Odrobinę zadrapaliśmy powierzchnię tej planety i nawet nie zajrzeliśmy do jej wnętrza.
— I żeby coś takiego przydarzyło się właśnie ostrożnej do przesady Klaudii!
— Lepiej powiedz, co robić, bo ja tak dłużej nie mogę.
— Jest chyba tylko jedno wyjście — powiedział Pawłysz.
— Musimy uruchomić lądownik.
— I lecieć do radiolatarni?
— Tak, przy maksymalnej szybkości za trzy godziny będziemy na miejscu.
Radiolatarnia wisiała w otwartej przestrzeni, poza granicami pola grawitacyjnego planety, które zakłócało łączność kosmiczną.
— Chyba masz rację — zgodziła się Sally.
Z radiolatarni można było wywołać Centrum Galaktyczne, połączyć się z informacją diagnostyczną i uzyskać fachową poradę.
Przenieśli Klaudię do lądownika, a potem Pawłysz wrócił biegiem pod kopułę. Mogło się zdarzyć, że trzeba będzie lecieć na spotkanie z przelatującym w pobliżu statkiem i szybko tu nie wrócą. A może nie wrócą w ogóle.
Pawłysz włączył kamerę — miał pół minuty, podczas której Sally programowała autopilota kutra — i utrwalił obraz zniszczeń w mesie. Zdjęcia mogą pomóc w ustaleniu przyczyn dramatu. Przyczyny mogą okazać się na tyle poważne, że badania na tej planecie zostaną zakazane i przejdzie ona do kategorii światów niebezpiecznych.
Tuż przed wyjściem na zewnątrz włączył program konserwacji stacji. Teraz stacja sama rozmontuje się, zapakuje w pojemniki i przygotuje do ewentualnej ewakuacji.
Wrócił biegiem do kutra, gdzie Sally, siedząc na podłodze, ostrożnie podtrzymywała głowę Klaudii.
Wślizgnął się na fotel pilota i ostrożnie wystartował.
* * *
— Dick — zawołała Marianna. — Dick.
Pochylił się nad nią. Zbierało się na burzę i akurat zamierzał przykryć dziewczynę resztkami błony.
— Myślałem, że śpisz — powiedział.
— Nie śpię. Płynęłam… byłam daleko… Gdzie jest Kazik?
— Sam się martwię. Powinien dawno wrócić.
— Idź po niego, czuję, że zdarzyło się coś złego, rozumiesz?
— Skąd wiesz?
— Nic nie wiem, ale jest mi źle, bo przydarzyło mu się nieszczęście.
— Nie, nie mogę cię zostawić samej.
— Ze mną nic… się nie stanie. Idź.
Marianna mówiła tak, jakby odprawiała czary, jakby nie widziała ani Dicka, ani lasu — niczego. Patrzyła gdzieś w dal. W jej głosie brzmiał rozkaz.
— Nadchodzi deszcz — powiedział Dick, zastanawiając się na głos. — Ulewa szybko zmyje ślady. Jeśli mam iść, to zaraz.
— Szybciej, bo będzie za późno — powiedziała Marianna. — Może już jest za późno.
Dick usłuchał, ale najpierw przygiął pnie trzech młodych sosenek, związał je linką i umieścił tam Mariannę. To było niezbyt wygodne posłanie, które zresztą wznosiło się trochę ponad metr nad ziemię, ale przynajmniej naziemne gady nie zdołają dobrać się do Marianny. Marianna znosiła wszystko w milczeniu, tylko parę razy powtórzyła „idź”.
— Zostawię ci blaster — powiedział Dick.
— Nie trzeba, będę leżała cicho — wyszeptała z trudem Marianna.
— Tutaj spust lekko chodzi, prawie nie trzeba naciskać — upierał się Dick. — A ja mam kuszę, do niej bardziej przywykłem. Włożył blaster do ręki Marianny, która niczego już nie powiedziała.
— Lecę.
— Szybciej!
Chociaż chmury wisiały nisko, padał deszcz i było ciemno, Dick zauważał każdą złamaną gałązkę lub poruszony kamień. Ziemia była mokra, ale gdzieniegdzie dawało się dostrzec odciski stóp Kazika, który buty zgubił w jeziorze i teraz biegł na bosaka.
Nagle Dick znieruchomiał. Poczuł odór szakali. Niezbyt świeży, ale szakale tędy na pewno przechodziły.
A tutaj zatrzymywał się Kazik. Czujnie, na palcach, a więc i on wyczuł szakale, ale dla niego ich smród był o wiele bliższy.
Dick jeszcze bardziej się zaniepokoił. Jeśli szakali było więcej, Kazik powinien jak najszybciej biec do domu Ziemian, bo z samym nożem chłopak nie poradzi sobie nawet z pojedynczym szakalem.
Dick minął wąską dolinkę i zrozumiał, że szakal nie był sam. To było całe stado, przynajmniej trzy sztuki.
Wzgórek, sterta kamieni, ścierwo szakala…
No i dopadły Mowgliego.
Zapach krwi szakali. Zapach krwi Kazika.
Dick pobiegł jeszcze szybciej. Był straszny i las na jego widok kurczył się z przerażenia. Las czuł, że biegnie zwierz ogarnięty wściekłością, amokiem, w którym groźna jest nawet łagodna koza spiesząca na pomoc koźlątku.
I tak samo jak Kazik, Dick zupełnie nieoczekiwanie wypadł na polanę przed stacją.
Stacja była słabo oświetlona i wyglądała jak baśniowy zamek. Była z tego samego świata, z którego pochodził „Polus”. Ale teraz Dick nie miał czasu się nad tym zastanawiać.
Zobaczył, jak okrągły ciemny obiekt unosi się w powietrze i bezdźwięczny ruch tego ogromu sprawił, że znieruchomiał w miejscu.
Ocknął się i podbiegł do drzwi.
Powietrze było nadal ciężkie, ale deszcz niemal ustał.
Pchnął ramieniem, ale drzwi ani drgnęły.
Zajrzał do wnętrza. W środku było pusto.
— Hej! — krzyknął. — Otwórzcie!
Nikt się nie odezwał. Dick przetarł szybę.
Przez okno było widać, że wewnątrz wielkiego, jasnego pokoju musiała toczyć się walka. Wszystko tam było poprzewracane, połamane przedmioty poniewierały się na podłodze… Ślady krwi na miękkim dywanie, a obok blaster, nie taki jak jego, tylko dłuższy i większy.
Dick uderzył pięścią w drzwi. Gdzie jest Kazik?
Nagle zrozumiał: Kazika wzięli ze sobą i powieźli w górę, w niebo, gdzie mają statek. Oczywiście! Kazik był ranny, pokąsany przez szakale, więc wzięli go na statek.
Dick odetchnął z ulgą i postanowił wracać po Mariannę.
Coś jednak mu się nie zgadzało. Coś było nie tak. Zapach szakali? Tak, ale już zwietrzały. Zapach Kazika? Dick popatrzył w stronę jeziora. Zapach Kazika dobiegał stamtąd.
Popatrzył pod nogi i zobaczył jego ślady zdeptane łapami dwóch szakali. To było dziwne. Ruszył wolno po śladach i z każdym krokiem zapach Kazika i odór szakali stawał się wyraźniejszy. Dlaczego Kazik nie wszedł do domu? Przecież oni tu byli! Wznieśli się do nieba na oczach Dicka.
Kazik najwyraźniej biegł ostatkiem sił, zatrzymywał się, odgryzał — wszystko to można było odczytać z jego śladów — i rwał ile sił do wody. Dick na jego miejscu też by spróbował tak zrobić…
Kazik zdążył wbiec do wody i dotrzeć do przybrzeżnych kamieni.
Wbiegł do jeziora na jakieś dwadzieścia kroków i tam upadł. Szakale nie odważyły się wejść do wody i odeszły.
Читать дальше