Zbierało się na deszcz, ściemniło się, gęste chmury zawisły nad stacją. Porażona chorobą wyobraźnia podszeptywała jej, że drzewa ruszają się i podchodzą coraz bliżej domu, żeby wedrzeć się do środka.
I kiedy z lasu wyskoczyła zakrwawiona małpa i rzuciła się w stronę kopuły, prowadząc za sobą straszliwe białe potwory — właśnie takimi zobaczyła Kazika i szakale — potraktowała to jako próbę napaści lasu.
Natychmiast otworzyła szafę, błyskawicznie wyjęła z niej aneblaster i zgodnie z instrukcją przygotowała się do obrony stacji przed napadem dzikich zwierząt. Robiła to wszystko szybko i mechanicznie, pokonując strach i obrzydzenie.
Zwierzęta napadające na stację splotły się w kłąb i Klaudia zorientowała się z ulgą, że stacja ich nie interesuje i jest ciąg dalszy odwiecznej walki o istnienie, w której to walce małpie przyjdzie zginąć…
Światło wewnątrz kopuły było włączone. Klaudia nie widziała więc szczegółów zaciętej walki. Pomyślała, że trzeba włączyć kamery i może by je włączała, ale czuła się coraz gorzej i nawet nie potrafiłaby powiedzieć, czy naprawdę widziała przez chwilę rozumne ślepia małpy, która przylgnęła do szyby iluminatora. Ciemny, pokrwawiony pysk rozpaczliwie poruszał wargami, jakby błagając o pomoc.
Przerażona tym widokiem, lękając się mordy białego potwora, który pojaw ił się obok pyska małpy, Klaudia uniosła aneblaster, żeby wystrzelić w stwory, ale powstrzymała ją świadomość, że strzał naruszy szczelność kopuły i wpuści nieziemską mikrofaunę. Małpa dostrzegła jej ruch i błyskawicznie uskoczyła w bok.
Klaudii wydało się, że dostrzegła w jej łapie nóż, a może po prostu był to długi pazur. Stworzenie upadło, białe potwory rzuciły się na nie… Widok był obrzydliwy. Klaudia nie chciała na to patrzeć, ale widziała w świetle błyskawic, że stworzenie to — odniosła wrażenie, że pokryte jest nie sierścią, tylko strzępami futrzanej odzieży, ale uznała to za igraszkę wyobraźni — zdołało wyrwać się z pazurów białych stworów i pobiegło, przewracając się i znów się podnosząc, odgryzając się w przedśmiertnych drgawkach, w dół, ku jezioru…
* * *
Staczając się po zboczu do jeziora i tracąc ostatnie siły, Kazik wciąż widział przed sobą przerażone oczy ziemskiej kobiety, pięknej, czystej, otoczonej blaskiem ziemskich, doskonałych przedmiotów, która celowała w niego z blastera…
A szakale teraz już bez pośpiechu, jakby dla zabawy, gnały swoją ofiarę do szarej wody jeziora…
* * *
Na statku Sally starała się nie odchodzić na krok od Pawłysza.
Pawłysz był ponury, prawie się nie odzywał i wyglądał jak po ciężkiej chorobie. „Dziwna rzecz — myślała Sally — typowy sangwinik, sama przeglądała jego dokumenty, skłonny do kompromisów, podporządkowuje się autorytatywnym opiniom, szuka kompensacji w drugorzędnych sprawach… Sympatyczny człowiek, który nigdy nie zostanie liderem”.
Sally była intuicyjnie przekonana, że ostateczna decyzja co do losów „Polusa” zależy nie od przekonanej o swoich racjach Klaudii ani od zbuntowanego Pawłysza, lecz od niej samej, od osoby, którą okoliczności podniosły do rangi superarbitra, chociaż nikt tego nie powiedział na glos, a nawet nie pomyślał o tym.
Dlatego wstała jako pierwsza jeszcze przed świtem, przygotowała śniadanie i Pawłysz, który obudził się wkrótce po niej i zajrzał do kuchni, wcale się nie zdziwił, widząc, że ona również jest ubrana i gotowa do drogi. Zazwyczaj Sally chodziła po stacji w sarafanach lub luźnych sukienkach, niemodnych, ale wygodnych i kobiecych. Klaudia utrzymywała, iż Sally jest jedyną osobą w Dalekim Zwiadzie, która ubiera się tak dziwnie.
Sally powiedziała Pawłyszowi, że nie należy budzić Klaudii, która z pewnością nie spała przez całą noc i dopiero co się zdrzemnęła. Pawłysz nie oponował, rozumiejąc, że Sally kieruje się nie tylko troską o kierowniczkę wyprawy, lecz również niechęcią do tłumaczenia jej, dlaczego bez pytania wybiera się z Pawłyszem w góry.
Pawłysz ponuro milczał, nic nie zjadł i bez słowa przeniósł do kutra pojemnik z imploziwum. Zachowywał się tak, jakby był przekonany o konieczności wysadzenia „Polusa” w powietrze. Był na to niejako skazany, chociaż Sally wcale nie była o tym przekonana. Podejrzewała, że Pawłyszowi do otwartego buntu potrzebna jest jedynie szczypta katalizatora — jej przychylność. Sama jednak jeszcze nie wiedziała, czy mu tę odrobinę przychylności okaże.
A na statku straciła głowę. Zdarzało się jej bywać na wielu wyprawach, widziała, jak giną ludzie, znała potęgę wściekłego żywiołu i znikomość człowieka w porównaniu z tym żywiołem. Wiedziała, że statek jest martwy i to od bardzo dawna. Wiedziała, ale nie wierzyła. Dla niej statek był ciężko chory, leżał w szoku, ale życie pozostawiło na nim tak wyraźne ślady, że zniweczyć ich nie zdołał nawet wieloletni mróz tutejszych gór.
Pomogła Pawłyszowi przenieść na pokład pojemnik z materiałem wybuchowym, ale westchnęła z ulgą, kiedy biolog, zamiast w myśl instrukcji rozmieścić ładunki na całym statku, porzucił pojemnik przy wejściu.
Obeszli bez obciążenia cały statek. Zajrzeli do sterówki, do hibernatorni, a potem Pawłysz zaprowadził Sally do kabiny numer 44, w której stała kołyska. Urządzając tę wycieczkę. Pawłysz nie usiłował przeciągać Sally na swoją stronę. Co innego było mu w głowie. Sally widziała, że jej towarzysz wciąż czegoś szuka, czujny jak pies myśliwski.
Badał w ostrym strumieniu reflektora podłogę przy wejściu, potem długo przyglądał się pokiereszowanym, otwartym puszkom i rozdartym torebkom w zrujnowanym magazynie, zszedł do „garażu”, w którym stał uszkodzony kuter planetarny i wślizgnął się do jego kabiny, gdzie spędził kilka minut. Sally nie wytrzymała i zapytała:
— Sława, znalazłeś tam coś?
— Już idę.
Potem znów skierowali się ku otwartemu włazowi.
Tylko szczyty gór wznosiły się nad szarą oponą chmur, pokrywającą szczelnie wszystkie doliny i przepaście. Opona drgała, poruszała się, przesuwała się na zachód, jakby jakiś kapryśny gigant ciągnął ją w tamtą stronę. Sally wyobraziła sobie, jaka zawierucha musi panować pod warstwą chmur i aż się wzdrygnęła. Ale tutaj wiatr wiał równo i spokojnie, więc Pawłysz odrzucił przyłbicę hełmu. Sally poszła za jego przykładem i natychmiast mroźne powietrze wdarło się jej do płuc. Nawet w oczy zrobiło się jej zimno, ale kasku nie zamknęła. Powietrze, choć mocno rozrzedzone, niosło czystość i świeżość, za którą płuca tak bardzo się stęskniły.
Pawłysz odpiął od pasa płaskie matowe pudełko przyrządu, którego Sally przedtem nie widziała.
— Wziąłem bioindykator — powiedział. — Przeszukamy dolinę. — Z jakiegoś względu był pewien, że Sally chętnie będzie mu towarzyszyć.
— A… rozkaz? — Sally chciała powiedzieć „wybuch”, ale to słowo nie przeszło jej przez gardło.
— A jak ty uważasz?
— Uważam, że nie ma co się z tym spieszyć — odparła.
— Niczego nie będę wysadzał — powiedział Pawłysz z miną dzieciaka, który za nic nie odda schwytanego właśnie chrabąszcza. Sally jeszcze raz przekonała się, jaki wciąż z niego malec. I uśmiechnęła się.
— Co cię tak śmieszy? — zdziwił się Pawłysz.
— Nie, nic… Zdajesz sobie naturalnie sprawę z tego, że Klaudia, chociażby z szacunku do samej siebie, zamelduje o niewykonaniu rozkazu.
— Jej też nie pozwolę niczego tu zniszczyć!
Читать дальше