— Nie wszystko ci jedno?
— Jak dużo, to mają drugi statek, żeby zabrać Mariannę — powiedział Kazik. — Pójdę już, co?
Nie potrafił ustać w miejscu. Spotkanie z Ziemią było już tak bliskie!
— Poczekaj, napij się herbaty — powiedział Dick. Mógłby zostawić Kazika przy Mariannie i samemu ruszyć na stację, ale dał spokój. W lesie jest wszędzie jednakowo niebezpiecznie. Idący człowiek nie naraża się w większym stopniu niż ten, który ochrania bezradną dziewczynę. Rozumiał przy tym, jakim szczęściem dla Kazika będzie zobaczenie prawdziwych Ziemian. A sam zbytnio się do tego nie rwał. Bał się tylko o Mariannę, która dzisiaj czuła się bardzo kiepsko. Zmusił Kazika do napicia się gorącej wody i dopiero wtedy powiedział:
— No, leć.
Wiedział, że na całej planecie nikt tak szybko nie chodzi po lesie, jak Mowgli.
* * *
Klaudia tej nocy bardzo źle spała.
Wieczorem znowu wybuchnęła kłótnia z Pawłyszem. Klaudia nalegała, żeby jutro z samego rana przystąpić do likwidacji statku. Słowo „likwidacja”, którego używała w odniesieniu do „Polusa”, sprowadzało całą sprawę do pewnej abstrakcji, pomagało jej nie widzieć tego, co widział na statku Pawłysz. Istniał przedmiot stanowiący potencjalne zagrożenie dla planety. Istniała instrukcja nakazująca likwidację owego przedmiotu. Statek o nazwie „Polus” nie istniał już od dawna, więc rozumny akt likwidacji, który narzucała Pawłyszowi, był dla niej logicznym zakończeniem wydarzenia, które miało miejsce dwadzieścia lat temu.
Sama otworzyła pojemnik z imploziwum, materiałem wybuchowym niedającym fali uderzeniowej i niezakłócającym środowiska naturalnego, sama przyciągnęła ciężki ładunek do mesy i bezapelacyjnym tonem rozkazała Pawłyszowi, aby w myśl instrukcji zlikwidował następnego dnia statek kosmiczny „Polus”, wykonawszy uprzednio hologram jego pomieszczeń wewnętrznych, jako załącznik do raportu przeznaczonego dla Komisji Gwiezdnej. W razie potrzeby — tu ustąpiła naleganiom Sally — Pawłysz może zabrać ze statku wszystkie przedmioty i materiały mogące przedstawiać wartość naukową bądź pamiątkową dla krewnych ofiar katastrofy.
Następnie stawiła czoło gwałtownemu, nieumotywowanemu i zbyt emocjonalnemu atakowi Pawłysza, który kategorycznie odmówił wykonania jej polecenia.
— Znajdujemy się — powiedziała spokojnie i miarowo — w dalekim zwiadzie. Kiedy godził się pan na udział w tej wyprawie, doskonale pan wiedział, że w nadzwyczajnych okolicznościach ostateczna decyzja należy do jej kierownika. W razie niesubordynacji członek wyprawy, który się jej dopuścił, zostaje na zawsze, powtarzam, na zawsze odsunięty od pracy w kosmosie. Może pan dyskutować z moją decyzją, uważać ją za nierozumną, ale odpowiadam za nią wyłącznie ja, pan natomiast ma obowiązek się jej podporządkować. Od tej reguły nie ma wyjątków i niejednokrotnie uratowała zagrożone wyprawy.
— Klaudio — powiedziała Sally. — Naszej wyprawie nic nie zagraża. Możemy odłożyć tę decyzję do chwili odlotu. Mamy jeszcze czas.
— Nie możemy jej odłożyć, bo z każdą sekundą zwiększa się niebezpieczeństwo zarażenia całej planety.
Pawłysz milczał.
Logika i żelazna pewność siebie Klaudii miały pewne właściwości hipnotyczne. Prawdopodobnie dyskutowałby nadal, wynajdywałby coraz to nowe argumenty, gdyby nie był wychowany w Dalekiej Flocie, gdzie autorytet kapitana i kierownika wyprawy jest sprawą świętą.
Ten autorytet uosabiała teraz Klaudia Sung, drobna uparta kobieta, przekonana o swojej słuszności tak samo, jak o swojej przekonany był Pawłysz. Ale to ona była zwierzchniczką.
— Lepiej by było, gdybym go w ogóle nie znalazł! — takie były ostatnie słowa Pawłysza, który nagle zrozumiał, że jest śmiertelnie zmęczony i że nie ma ochoty nikogo oglądać. Ani nieugiętej Klaudii, ani dobrej Sally. Stały mu się obce, bowiem, podporządkowując się prawu, czuł się nie w porządku wobec sil wyższych niż prawo.
Klaudia nie spała przez całą noc, gdyż bała się zasnąć. Nie była na statku, ale widziała filmy przywiezione przez Pawłysza, a miała dość wyobraźni, aby wiedzieć, jak poczułaby się na martwym statku.
Gdy tylko zaczynała drzemać, martwy statek natychmiast ożywał i ludzie, których skazywała na ponowną śmierć, zbiegali się ku niej i usiłowali coś powiedzieć. Trzeba było z nimi dyskutować, przekonywać ich, że robi tylko to, co nakazuje jej obowiązek, ale martwi nie rozumieli i zaczynali grozić… Klaudia budziła się przerażona i starała się ponownie zasnąć. Wydawało się jej, że czuwa i dopiero nowe przyjście tamtych ludzi przekonywało ją, iż znowu zasnęła…
Nad ranem ta nieustanna walka z załogą „Polusa” tak ją zmęczyła, że postanowiła zaniechać prób przekonania ich o swojej racji i zostawić w spokoju. Ta myśl przyniosła jej taką ulgę, że natychmiast głęboko i spokojnie zasnęła. Kiedy się obudziła około dziesiątej rano, stacja była pusta. Pawłysz i Sally, odlatując, zdecydowali się jej nie budzić.
Klaudia wstała z głową pękającą z bólu. Starała się odtworzyć w pamięci nocne koszmary, ale bez skutku. Pamiętała jedynie jakiś bezkształtny, głupi przy tym lęk. Zorientowała się, że nie poleciła Sally lecieć z Pawłyszem, chociaż wyprawa we dwójkę była w tym wypadku słuszniejsza…
Klaudia umyła się lodowatą wodą, pogimnastykowała się, wypiła mocną kawę, ale nawet te skuteczne zazwyczaj zabiegi nie poprawiły jej paskudnego nastroju, choć całkowicie odpędziły koszmary. Wyobraziła sobie, jak Pawłysz leci siedząc obok Sally, jak oboje żartują, a może nawet się z niej wyśmiewają… Naturalnie, że się wyśmiewają. Klaudia nie wywołała kutra. Rozkaz został wydany i musi zostać wykonany, gdyż w przeciwnym razie jutro na stacji zapanuje anarchia.
Ostatecznie to tylko epizod, nic więcej, tylko epizod bez większego znaczenia. Dawno rozbity statek, dawno zmarli ludzie… Podbój Kosmosu nie obywa się bez ofiar. I jeśli osłabić dyscyplinę, to ofiary będą trzykrotnie wyższe.
Po tym stwierdzeniu Klaudia spróbowała zająć się pracą.
* * *
Kazik się spieszył. Wiedział już, jak należy iść — bagno trzeba ominąć łukiem przez pasmo niewysokich wzgórz, a potem ostro skręcić w prawo dolinką docierającą do miejsca, gdzie rzeczka przedziera się przez kamienie i robi się płytka.
Zatrzymał się nad rzeczką, odszukał spokojniejszy nurt, gdzie woda była równa jak lustro. Naturalnie nie takie, jakie Marianna zostawiła w osadzie, ale wystarczające, żeby się w nim przejrzeć. Aż się zdziwił, że jego twarz stała się taka wąska i ciemna, iż tylko białka oczu nie wyglądały na brudne. A nad tym wszystkim piętrzyła się szopa sztywnych, zmierzwionych włosów.
Uczesać się nie miał czym, ale mył się co najmniej pięć minut, na przemian spłukując się i szorując mułem. Nie chciał stanąć przed Ziemianami jak zupełny dzikus…
Przeszedł rzeczkę w bród. W jednym miejscu woda sięgała po pas i była tak zimna, że dalej ruszył przez las biegiem. Las był niezbyt gęsty, niebieskawe pnie sosen odchylały się od niego przerażone hałasem, a drapieżne liany ścinał w biegu nożem. Dobry nóż, ostry, może Dick mu go potem da na zawsze… A zresztą co tam nóż! Kiedy wszystko się już skończy, to poprosi Ziemian, żeby mu dali książkę o geografii z kolorowymi obrazkami. Stary mówił, że bywają książki nawet z ruchomymi obrazkami. Co człowiekowi może być jeszcze potrzebne do szczęścia?
* * *
Olegowi było zimno. Śnieg, sypiący gęsto i uparcie, z początku smagał namiot ostrymi grudkami, a potem zasypawszy go po szczyt, jakby zadowolony z tego, że zabliźnił ranę na ciele białej górskiej doliny, przekształcił się w ciepłą kołdrę i zaczął grzać.
Читать дальше