Kiedy Klaudia się do nich zbliżyła, zakołysały się pod słabym powiewem wiatru. To były dmuchawce dla Calineczki.
Klaudii okropnie zachciało się na nie dmuchnąć. Dmuchnąć, żeby rozsypały się w powietrzu drobniutkimi puszkami.
Tego pod żadnym pozorem nie wolno było robić.
Klaudia nawet rozejrzała się, czy przypadkiem ktoś nie podgląda i nie widzi jej wykroczenia.
Las był cichy i spokojny.
Klaudia odrobinę, na kilka centymetrów, wciąż jeszcze się uśmiechając, uniosła przyłbicę i dmuchnęła.
Puszki wzbiły się białym obłoczkiem w powietrze, zawirowały, rozsypały się na wszystkie strony.
Kilka delikatnych drobin musnęło jej twarz i Klaudia odruchowo zatrzasnęła przyłbicę hełmu.
Muśnięcie, choć delikatne i nieszkodliwe, przestraszyło ją i otrzeźwiło. Szybko się wyprostowała.
Zielone łodyżki, na których przed momentem kołysały się kulki dmuchawców, jak żywe skryły się pod ziemię.
„Idiotka” — powiedziała o sobie Klaudia.
W nosie kręciło, bo zdążyła wciągnąć zapach lasu — zgniły, duszący, obcy.
Czar prysł.
Klaudia rozejrzała się. Las otaczał ją ze wszystkich stron. Nieruchomy, czujny, wrogi wszystkiemu, co obce. Nie od razu zorientowała się, w którą stronę ma iść, ale zaraz potem w prześwitach między drzewami spostrzegła lśnienie kopuły — odeszła przecież od niej zaledwie na pięćdziesiąt metrów.
Dobiegła do stacji, zerwała z siebie skafander, wrzuciła go do komory dezynfekcyjnej i natychmiast wskoczyła pod dezaktywujący prysznic.
Gorąca, pachnąca ziołami woda smagała ją, a ona wciąż od nowa myła i szorowała twarz, coraz mocniej gardząc swoją głupotą. Wciąż jej się zdawało, że delikatnych muśnięć dmuchawca nie da się niczym zmyć.
Nawet najmniejsze dziecko z osady nigdy nie zbliżyłoby się do dmuchawców i gdyby je spostrzegło z daleka, natychmiast opowiedziałoby o tym starszym, bo nie ma nic gorszego niż natknąć się w lesie na gniazdo śnieżnych pcheł. A dorośli od razu zaczęliby pilnie obserwować tego, kto się na nie natknął, bo najpewniej był zarażony i najdalej za godzinę straci przytomność w napadzie szaleństwa… Niemal wszyscy mieszkańcy wsi zostali dotknięci tym nieszczęściem, niektórzy po parę razy. Właśnie dlatego, kiedy w zeszłym roku Olega ukąsiła śnieżna pchła, zginął Tomasz Hindt.
Kazikowi las się nie podobał. Był ożywiony, pełen ruchu i dźwięków, jak to bywa latem, ale przed nim było znacznie ciszej. Może dlatego, że tam była stacja i ludzie wypłoszyli zwierzęta? Kazik przyjął tę wersję i ruszył dalej.
Musiał przedzierać się przez zator — widocznie niedawno była burza i powaliła drzewa na wzniesieniu. Kazik trzymał nóż w pogotowiu, poruszał się bezdźwięcznie, starając się być niezauważalnym i przemykać jak cień, ale w zawale zwolnił, bo nie dało się tam biec, a w zmurszałych pniach lubią się kryć rozmaite gady.
Z daleka zauważył zasnute pajęczyną gniazdo plujaka i obszedł je dużym lukiem. Zaraz potem poczuł stado szakali. To dlatego w lesie było tak cicho.
Szakale też go wyczuły. Pierwszego Kazik dojrzał, kiedy przedzierał się przez grząskie zapadlisko i musiał iść wolniej. Szakal pojawił się z góry, z prawej strony. Patrzył spokojnie, jakby Kazik zupełnie go nie interesował, a tylko ze zwykłej ciekawości zajrzał do dolinki, żeby sprawdzić, kto tam hałasuje.
Kazik jednak wiedział, że teraz szakal się już nie uspokoi i albo sam zginie, albo zabije Kazika.
Jeśli szakal jest sam, to jeszcze pół biedy.
Drugi szakal czekał na niego na drodze, na ubitej ziemi tuż za dolinką. Przysiadł na tylnych łapach, nastroszył białą sierść, rozdziawił czarną paszczękę. Jakby się uśmiechał.
— Z drogi! — krzyknął Kazik.
Wiedział, że szakali nie da się spłoszyć, ale w ten sposób mniej się bał.
Rzucił się na szakala zagradzającego mu drogę, a zwierz ani drgnął, obojętnie czekając na zwariowaną zdobycz, która sama rzucała mu się w zęby, pchała do gardła. Był wyższy od Kazika, a kiedy stawał na tylnych łapach, przekraczał go wzrostem dwukrotnie.
W ostatniej chwili, przed samym pyskiem szakala, Kazik uskoczył w bok i zdołał przelecieć o parę centymetrów od wyszczerzonych zębów.
Przeskoczył przez żywy korzeń i pognał dalej. Szakal biegł za nim i to biegł znacznie szybciej. I jak na złość dookoła rosły tylko sosny o miękkich, prostych pniach, więc nie było się gdzie ukryć. Zresztą, przed szakalem nie da się ukryć na drzewie, bo potrafi czekać na zdobycz nawet dobę.
Kazik, nie zwalniając biegu, obejrzał się przez ramię. Szakale były już trzy. Zaczął skręcać w prawo ku brzegowi jeziora w nadziei, że uda mu się przeczekać w wodzie. Nie wiedział, czy szakale potrafią pływać, ale miał nadzieję, że nie. Przecież do stacji było jeszcze blisko dwa kilometry, a na tej trasie drapieżniki z pewnością go dopędzą.
Rzucił się w gąszcz krzewów, nie myśląc nawet o grożącym tam niebezpieczeństwie, ale i to nie pomogło, bo dla szakali krzaki nie stanowiły żadnej przeszkody.
W przodzie wznosiło się strome wzgórze. Kazik ostatkiem sił rzucił się ku niemu i wdrapał po kamieniach na górę. Cała trójka szakali otoczyła jego kryjówkę.
Dyszał jak zgoniony koń, bo przez ostatnie dni bardzo osłabł. Może gdyby to się zdarzyło w pobliżu osady, to jeszcze zdołałby uciec, ale teraz z pewnością nie da rady…
Pierwszy z szakali zaczął się wspinać na górę, odrzucając pazurami drobniejsze kamienie. Lazł wolno i spokojnie. Szakale wszystko robią wolno i spokojnie.
Kiedy jego pysk dotykał już prawie nóg Kazika, chłopak pchnął go nożem w gardło. Ręka mu drgnęła i nóż natknął się na kość. Szakal odskoczył, jakby nie spodziewał się ciosu, ale nie zrezygnował i znów ruszył do góry. Kazik zadał jeszcze jeden cios, tym razem celny, zeskoczył ze wzgórka i zaczął uciekać, bo pozostałe szakale też się zaczęły wspinać.
Teraz miał tylko dwóch wrogów, a sam nie został nawet draśnięty. Biegł z całych sił, ale szakale znów go dopadły koło wielkiego i miękkiego błękitnego drzewa. Kazik uskoczył za pień, ale poślizgnął się, bo szarpnęła go za rękę jadowita, drapieżna liana. W tym samym momencie zęby szakala boleśnie rozszarpały mu skórę na ramieniu.
Kazik odwrócił się i zaczął dźgać szakala nożem, chowając się za pień, który wyginał się, starając się zejść walczącym z drogi i szakalowi udało się jeszcze raz go ukąsić. Kazik zrozumiał, chociaż z bólu pociemniało mu przed oczami, że nie da rady, że trzeba ratować się ucieczką.
Pobiegł więc, przemykając między ciasno rosnącymi drzewami.
I nagle wypadł na polanę.
Na polanie spokojnie i dumnie stały prawdziwe ziemskie kopuły — lśniące, srebrzyste i niepokonane.
* * *
Od nieudanej wyprawy do lasu minęła już prawie godzina, a Klaudia wciąż nie mogła się uspokoić. Nie wiedzieć czemu, zaczęła przecierać ściereczką aparaty, potem włączyła pralkę i włożyła do niej bieliznę pościelową. Nie chciała, żeby Pawłysz i Sally wracali, jakby jeszcze nie była gotowa na spotkanie z nimi. Potem wmówiła sobie, że jest głodna, otworzyła pojemnik z samopodgrzewającym się posiłkiem, ale nie zjadła go, tylko wrzuciła do spalarki. Starała się nie patrzeć w okna, ale same jak na złość lazły jej w oczy na każdym kroku i las, wrogi i podstępny, podglądał każdy jej ruch.
Dostała dreszczy. Klaudia nie wiedziała, że jest to pierwsza reakcja na ukąszenie śnieżnej pchły, ale czuła instynktownie, że dzieje się z nią coś złego i że jest to związane z jej wyjściem do lasu.
Читать дальше