W tamtą stronę na razie nie poleciał.
Wylądował na łagodnym zboczu drugiego grzbietu i nieco posiedział, nie otwierając włazu.
Było bardzo cicho, a cisza ta była niczym niezakłócona i uroczysta. Cisza, której nikt nigdy nie zbrukał dźwiękiem głosu. Nasyciwszy się ciszą uruchomił nadajnik i zapytał, co słychać na stacji. Klaudia odpowiedziała, że wszystko w porządku i poprosiła, żeby się nie spóźnił na obiad. Była w nastroju pokojowym. Przypomniała Pawłyszowi, że obiecał zajrzeć do doliny, w której szperacze wykryły anomalię magnetyczną.
— Pamiętam — odparł Pawłysz — ale zrobię to trochę później.
Otworzył właz i wyszedł na zewnątrz. Nie było śladu wiatru. Nogi od razu niemal po kolana zapadły się w śnieg pokryty twardą, lśniącą skorupą, ale w środku okazał się suchy, sypki i zbyt biały jak na tę planetę ponurej szarości.
Potem Pawłysz popełnił wykroczenie przeciwko instrukcji, ale jako biolog był pewien, że tutaj nic mu nie grozi. Zdjął hełm.
Zimne powietrze owionęło twarz i przez sekundę Pawłysz nawet powstrzymywał oddech, żeby nie zmrozić sobie płuc. Kiedy jednak w końcu odetchnął, to wszystkie jego oczekiwania się spełniły — to było krystaliczne, pierwotnie czyste, wspaniałe powietrze.
Trzymając hełm w ręku poszedł przed siebie, zapadając się po kolana w śniegu. Nie spieszył się i słyszał tylko jedno — skrzypienie zmrożonego śniegu. Oddychał z pewnym trudem, bo odwykł od wysokości, choć był przecież nie wyżej niż cztery kilometry.
W oddali przeleciał biały ptak. Okazało się, że i tam było jakieś życie. Zresztą nie należało się temu dziwić, skoro było względnie gęste powietrze.
Zmarzły mu uszy i pożałował, że nie wziął ciepłej czapki, a przecież zawsze na wszelki wypadek woził ze sobą starą szydełkową czapeczkę z pomponem.
Westchnąwszy z żalem założył hełm i uruchomił ogrzewanie.
Nie chciało mu się odchodzić z tego miejsca. Stał więc, powoli obracając głowę i przyglądając się kolejno majestatycznym szczytom, tak do siebie podobnym i tak zarazem różnym, tworzącym szczególną, uroczystą i niepowtarzalną architekturę gór. Jaskrawe białe słońce płonęło na granatowym, o wiele ciemniejszym niż na Ziemi niebie, nie tłumiąc blasku rozrzuconych po firmamencie gwiazd.
Pawłysz wrócił do łazika, uniósł go w powietrze i ruszył ku odległemu, potężnemu grzbietowi. Poczuł się zmęczony i głodny. Zjadł kanapkę, napił się kawy, porozmawiał z bazą i znów usłyszał od Klaudii, że obiecał zajrzeć do doliny z anomalią. Dlatego przed powrotem do stacji wziął kurs w tamtym kierunku. Po drodze spokojnie popijał kawę uszczęśliwiony jak każdy człowiek, którego najśmielsze marzenia się spełniły.
Łazik opadł na zbocze doliny przypominającej ogromny krater księżycowy.
— No i gdzie mamy tę naszą anomalię? — powiedział Pawłysz na głos i wyjrzał przez iluminator. Z tej strony nie było niczego poza łagodnym stokiem.
Popatrzył w drugą stronę, w dół. Potem powiedział:
— Tak. Właśnie tak.
Ujrzał rzecz nieprawdopodobną, widok, który może się jedynie przyśnić.
W dole, na arenie ogromnego skalnego cyrku leżał maleńki z tej odległości statek kosmiczny.
W pierwszej chwili Pawłyszowi wydało się, że statek jest absolutnie cały i nawet przelotnie pomyślał, że to musiała przylecieć inna wyprawa… Ale zaraz potem zrozumiał, że statek jest martwy.
Dysk stał pochylony, dotykając krawędzią śnieżnego pola, a lodowa czapa pokrywała jego szczyt.
Pawłysz gwałtownie wystartował i rzucił łazik w kierunku statku. Wyskoczywszy z pojazdu przypomniał sobie, że nie zawiadomił o odkryciu stacji, czym raz jeszcze w sposób niewybaczalny pogwałcił instrukcję, ale natychmiast wyrzucił tę myśl z głowy.
Na boku statku połyskiwał napis „POLUS”.
Statek nie chciał go wpuścić do środka.
Właz pasażerski był uchylony, ale nie sposób było do niego dotrzeć, gdyż znajdował się na wysokości co najmniej trzech metrów. Trapu nie zdołano opuścić albo po prostu nie miał kto tego zrobić. Luk ładunkowy zaklinował się przy upadku. Pawłysz obszedł statek dokoła i zrozumiał, że znalazł się w sytuacji kota, któremu postawiono przed nosem śmietanę w dzbanku z wąską szyjką. Brnąc w kopnym śniegu złapał się nagle na myśli, że w gruncie rzeczy nie chce dostać się do środka „Polusa”, gdyż lęka się widoku nagłej, dawno zamarzniętej na kość śmierci.
Jednocześnie w głębi duszy liczył… Na co? Uświadomił to sobie: miał nadzieję, że pozostał przy życiu ktoś, kto zdołał uruchomić kuter planetarny i wystartować w kosmos.
Bezsens tej myśli był tak oczywisty, że Pawłysz aż się skrzywił. Wiedział przecież doskonale, co to za statek, wiedział, jak dawno zaginął bez wieści. Ostatnią łączność „Polus” miał z bazą Floty przed wejściem w skok w zupełnie innym sektorze przestrzeni. Coś mu się przydarzyło w trakcie skoku. Statek nie wyszedł z niego i przepadł jak kamień w wodę, co zdarza się skrajnie rzadko, raz na kilkadziesiąt lat.
A teraz okazało się, że wyszedł ze skoku tylko po to, żeby bezsilnie runąć na skały w tych zimnych górach. I naturalnie nikt się z niego nie uratował. Bo gdyby ktoś przeżył, to uruchomiłby kuter ratunkowy i dotarł nim do zamieszkałej planety…
Pawłysz wrócił do łazika przypomniawszy sobie nagle, że Klaudia już pewnie odchodzi od zmysłów.
Nawet jeśli tak było, to w każdym razie nie dała tego po sobie poznać.
— Coś się stało? — zapytała lodowatym tonem, gdy tylko Pawłysz się odezwał.
— Jak by ci tu powiedzieć… — Pawłysz zapomniał, że nie jest z szefową na ty.
Klaudia milczała. Słyszalność była doskonała, więc Pawłysz rozróżniał nawet jej przyspieszony oddech.
— Znalazłem „Polusa” — powiedział wreszcie.
— Jaki polus? O czym pan mówi?
— Szukałem twojej anomalii. To nie jest anomalia magnetyczna, to jest statek kosmiczny „Polus”. Może słyszałaś, że zaginął jakieś dwadzieścia lat temu?
— Oj! — rozległ się głos Sally. Widocznie stalą obok Klaudii. Może też martwiła się długim milczeniem Pawłysza.
— A ludzie?
— Statek jest martwy. Rozbił się — powiedział Pawłysz.
— Zaraz spróbuję dostać się do środka.
— Poczekaj! — powiedziała Klaudia. — Nie znamy powodu katastrofy.
— „Polus” się rozbił — powtórzył Pawłysz. — Minęło dwadzieścia lat.
— W takim razie tym bardziej nie ma się co spieszyć — upierała się Klaudia. — Polecimy tam razem. Instrukcja zabrania…
— Jestem w skafandrze — przerwał jej Pawłysz.
— Sława naturalnie pójdzie — powiedziała Sally — Ja również bym poszła.
— Kategorycznie się sprzeciwiam! — wykrzyknęła Klaudia.
— Wybacz — odparł Pawłysz i wyłączył nadajnik. To był już prawdziwy bunt na pokładzie.
* * *
Pawłysz otworzył skrzynkę ze sprzętem ekspedycyjny m. W wyposażeniu łazika znajdowały się rzeczy przedziwne — od miotacza antyprotonów do prymitywnych haków, bo w trakcie wypraw zwiadowczych zdarzały się sytuacje, w których odmawiała posłuszeństwa cała technologia epoki kosmicznej, a ratował kawałek banalnej linki.
Pawłysz natychmiast odszukał idealne dla siebie urządzenie — olstra odrzutowe.
* * *
Wnętrze statku zachowało się w stanie wręcz idealnym. Lodowate powietrze zakonserwowało go lepiej niż formalina.
Pawłysz szedł wolno korytarzami statku, zaglądając po drodze do kabin. Jego celem była sterówka, w której powinien zachować się dziennik pokładowy.
Читать дальше