Zziajali się i zmęczyli. Marianna denerwowała się, że nie może pomóc, jeden z pni odwiązał się i stracili mnóstwo czasu zanim zasupłali porwaną linkę i przymocowali go na miejsce. Tymczasem zniosło ich jeszcze niżej. Z prawej strony rozciągało się jezioro, szare i gładkie z rozsianymi po nim wysepkami, a dalej siny obłok przesłaniający przeciwległy brzeg.
Przeniosło ich nad mielizną, ale nie zdołali się o nią zaczepić, bo Dick zbyt silnie nacisnął na żerdź, złamał ją i omal nie wpadł do wody. W dodatku wysepka stanowiąca rdzeń tratwy zaczęła się rozpełzać i tylko pnie utrzymywały w kupie masę błota i splątanych korzeni. Za tratwą po rzece płynął długi ogon gałęzi i wodorostów.
Brzegi gwałtownie rozeszły się na boki, zawiał wiatr zupełnie inny niż w lesie, ostry i wilgotny, tratwa zachybotała się i zwolniła. Rzeka została za nimi.
— Co się stało? — zapytała Marianna.
— Nic — odparł Dick. — Płyniemy.
— Tak jest nawet lepiej — dodał Kazik. — Tu prąd jest znacznie słabszy. Damy radę.
Prąd jednak mimo wszystko był i odpychał ich coraz dalej od brzegu, dopóki nie natknęli się na mieliznę, która leżała na ich kursie niczym płaska, ledwie wystająca nad powierzchnię wody piaszczysta wysepka.
Rozpalili na niej ognisko. Dobrze jeszcze, że ognia starczyło, żeby zagrzać wody dla Marianny. Dick z Kazikiem napili się prosto z jeziora. Umyślnie pili bardzo dużo, bo jak się człowiek opije wody, to zapomina o głodzie. Inna rzecz, że im się to nie udało.
Wieczorem Dick próbował zapolować na ryby, bo zostało mu jeszcze parę strzał. Nigdy jednak przedtem nie strzelał do ryb z kuszy i dlatego chybiał. A blastera nie chciał użyć, bo nie wiedział, ile jeszcze ładunków w nim zostało i obawiał się, że niedługo w ogóle przestanie strzelać.
Noc mieli trudną. Zerwał się silny wiatr i fale przetaczały się przez wysepkę. Tratwę znosiło i ciągle ją trzeba było przesuwać żerdziami na mieliznę. A kiedy fale jeszcze bardziej się wzmogły, Dick i Kazik weszli do zimnej wody i podtrzymywali tratwę. Marianna również nie spała.
Oleg i Siergiejew szli prawie bez obciążenia, więc szybko, a co najważniejsze inaczej. Zmienił się ich stosunek do drogi. W zeszłym roku była to Podróż, niewyobrażalna Wyprawa, na którą można się było odważyć jedynie z rozpaczliwej konieczności. Śmierć Tomasza była naturalną ceną za osiągnięcie wymarzonego celu, a sam „Polus” wydawał się tajemniczym, dalekim wspomnieniem o wątpliwej realności.
Teraz szli trudną drogą do określonego celu i z konkretnymi i zamiarami. Musieli dojść i jak najszybciej połączyć się z bazą.
Siergiejew spokojnie uznawał w drodze starszeństwo Olega i właśnie dlatego w żaden sposób nie podkreślał różnicy w latach i doświadczeniu. Oleg równie naturalnie uznawał tę różnicę. To była wyprawa dwóch dorosłych mężczyzn.
Minęli akurat gigantyczny grzyb i zagłębili się między skały, kiedy Siergiejew zapytał:
— Ty naprawdę kochasz moją Mariannę?
— Tak mi się wydaje — odparł Oleg, który pomyślał, że bardziej kategoryczna odpowiedź sprawi Siergiejewowi przykrość.
Siergiejew zdawał się nie zauważyć jego dyplomatycznego uniku.
– Żaden z nas nawet nie przypuszczał, że dożyjemy do wesela, do ślubu w następnym pokoleniu.
— Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy — zmieszał się Oleg.
Przypomniał sobie Lizę i zapragnął ukryć myśl o niej jak najgłębiej, żeby Siergiejew jej nie zobaczył.
— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — ciągnął tymczasem Siergiejew — osada tego ślubu nie obejrzy. Osady już nie będzie. Zostanie pożarta przez las.
Oleg odwrócił się, bo wydało mu się, że idzie za nimi słoń. Już zaczynało się ściemniać i świat wydawał się zakutany w siną oponę. Siergiejew szedł spokojnie. Ufał czujności Olega.
— Wcale mi jej nie będzie żal — powiedział Oleg.
— A mnie tak — wyznał Siergiejew. — To niemal połowa mojego życia i większość świadomego życia.
— Nie chcesz wracać do domu?
— Nie o to chodzi. Przeżyliśmy długie lata w nędzy i niemocy. Człowiek z Ziemi, który by nas teraz zobaczył, byłby przekonany, że patrzy na małpy… I mimo wszystko jestem przekonany, że jeśli wrócimy do domu, to w pamięci zostaną nam tylko zwycięstwa i chwile triumfu, których ty nawet nie zauważyłeś.
— Bo byłem za mały?
— Dla ciebie jest rzeczą zwyczajną, że pozostajemy ludźmi, że chodzisz do szkoły i jesz łyżką. A wiesz, jakie było święto, kiedy udało mi się zrobić pierwszą łyżkę?
Oleg gwałtownie szarpnął go za rękaw i zwalił z nóg. Siergiejew tylko sapnął z bólu.
Nad ich głowami przemknęło czarne stado. „Zupełnie jak jeźdźcy Apokalipsy” — pomyślał Siergiejew, patrząc na śmigający szyk czarnych cieni.
— Co to było? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedział Oleg. — Widziałem je kiedyś dawno temu, ale nie mam pojęcia, co to jest… Mówiłeś o łyżce.
— Tak. A poza tym było wiele śmiesznych rzeczy. Bardzo często się śmialiśmy. O wiele częściej niż teraz, bo już jesteśmy zmęczeni.
Minęli jaskinię, w której poprzednim razem Oleg spędził niespokojną noc. Może warto byłoby w niej przenocować, zawsze to nie pod gołym niebem, ale jeszcze niezupełnie się ściemniło i nie wiadomo było, jaka jutro będzie pogoda. Upór, z jakim mokry śnieg pokrywał ziemię, był niepokojący. Siergiejew nie oponował, chociaż był już bardzo zmęczony. W pół godziny później Oleg pożałował, że nie stanęli na nocleg w jaskini. Śnieg rozpadał się na dobre. Z obawy, że zabłądzą, rozbili namiot, wsunęli się do środka przytulili do siebie plecami. W nocy zrobiło się zimno. Siergiejew zanim zasnął, opowiadał Olegowi, że matka Marianny go nie kochała. Ze chciała nawet od niego odejść, ale została ze względu na córkę. To było dziwne, bo dokąd można odejść od człowieka w osadzie? Zerwał się wiatr i zasypywał malutki namiocik garściami śniegu.
Wstali, kiedy rozwidniło się na tyle, że można było dojrzeć ziemię pod nogami. Właściwie nie ziemię, tylko warstwę mokrego śniegu, z której wystawały kamienie i cherlawe krzaczki.
Śnieg ustał, ale wiatr dął z poprzednią siłą. Oleg patrzył, jak Siergiejew kuli się pod jego wilgotnymi uderzeniami, jak powykrzywiało mu palce, którymi odsuwał z czoła długie, splątane włosy. I wtedy zdjął go lęk. Zaczął się bać, bo w trakcie poprzedniej wyprawy nie on za nią odpowiadał. Dick lepiej polował i orientował się w terenie. Tomasz pamiętał poprzednią drogę, a Marianna umiała leczyć i znała zioła. Oleg miał tylko iść. A jeśli teraz zbłądzili? Jeśli nie odnajdą jaru, w którym płynie lodowaty strumień? Co wtedy? Wracać? To byłoby najgorsze, co mogłoby się zdarzyć. Wszystko, tylko nie to
— Woda ci się zagotowała — powiedział Siergiejew.
Oleg wsypał do puszki suszone grzyby, które szybko napęczniały i wypłynęły na powierzchnię. Wyciągali po kolei z puszki śliskie, parzące kulki, dmuchali na nie i żuli. Olegowi zupełnie nie chciało się jeść, jedzenie traktował jako obowiązek, który należy spełnić, bo inaczej zabraknie sił.
— Idziemy? — zapytał Siergiejew. Oleg nawet nie zauważył, kiedy jego towarzysz wstał i zaczął zwijać namiot, płachtę z rybiej skóry.
Oleg sprawdził kuszę. Cięciwa była mokra i trzeba ją było podciągnąć.
Ruszyli dalej w górę zbocza. Oleg nie poznawał okolicy i pomyślał ze złością, że głupio zrobili nie pozostawiając znaków. Przecież dwukrotnie szli tą drogą!
Читать дальше