— Być może mój nastrój — powiedział Siergiejew, kiedy przeszli z kilometr — spowodowany jest dodatkowo tym, że moja obecna wartość na Ziemi równa się zeru. Będę musiał odpoczywać.
— Dlaczego? Przecież jesteś jeszcze zdrowy i silny — powiedział Oleg.
— Nie potrafię już dostosować się do świata, który się zmienił, w którym w najlepszym razie mogę stać się egzotycznym Robinsonem wzbudzającym współczucie. Trzeba będzie zacząć pisać wspomnienia.
— Wspomnienia? O czym?
— O nas… Żartuję. Nie będę pisał wspomnień. Będę niańczył wnuki. Tobie i Mariannie też nie będzie łatwo. Wyobrażasz sobie, ile wiedzą wasi rówieśnicy?
— Będę się uczył.
— Naturalnie. Ale będzie ci trudno.
Siergiejew nie rozumiał, że dla Olega Ziemia była po prostu mitycznym krajem obiecanym, w którym wszystko jest możliwe, że rozczarowania przyjdą znacznie później. Teraz najbardziej martwiło go to, że nie rozpoznaje drogi. Dawno już powinien pojawić się strumień płynący w wąwozie, ale okoliczne skały były obce, nieznajome.
Siergiejew wyczuł jego niepokój.
— Co, zabłądziliśmy? — zapytał.
— Wszystko wygląda inaczej niż wtedy — odparł Oleg. — To przez ten śnieg.
— Nie bój się — uspokoił go Siergiejew. — Nie mogliśmy za bardzo zboczyć. Dopóki utrzymujemy ogólny kierunek, dopóki idziemy w górę, to nic złego się jeszcze nie stało.
— Poczekaj! — powiedział Oleg, który usłyszał szmer potoku. Znowu rozpadał się śnieg. Doszli do strumienia po paru minutach i dalej wspinali się wzdłuż niego, chociaż to niczego nie gwarantowało. Poprzednim razem do strumienia dotarli już w wąwozie, a ile tu mogło być strumieni.
Szli niemal bez przerwy do wieczora i już o zmroku weszli do wąwozu. Ale to był zupełnie inny wąwóz, raczej szerokie koryto. Tam też stanęli na nocleg. Obaj wiedzieli, że zabłądzili, ale na powrót było za późno. Oleg podzielił pozostałe grzyby na trzy części. Oszczędzali drewno i jak tylko woda w puszce się zagrzała, natychmiast zgasili ognisko, a niedopalone patyki zapakowali do torby.
Spali pod urwiskiem. Nocą był mróz i wiatr staczał się doliną jak strumień wiosennej wody.
Rano Pawłysz wybierał się w góry.
Zgodnie z umową chciał zabrać ze sobą Sally, ale nieoczekiwanie zaoponowała Klaudia pod pozorem, że właśnie nadeszła pora okresowego przeglądu i Sally musi skontrolować aparaturę. To jej obowiązek. Pawłysz zaczął przekonywać Klaudię, że przegląd można przenieść na inny dzień, ale jego zwierzchniczka była nieubłagana. Dałaby sobie głowę uciąć, że powoduje nią jedynie poczucie obowiązku i nic innego. Że w ogóle żadne inne uczucia nie mogą wchodzić w grę.
— No dobrze, szefowo — powiedział wreszcie Pawłysz.
— Jeśli pani nie chce, żeby leciała ze mną Sally, to proszę samej się ze mną wybrać.
Odniósł wrażenie, że Sally, słysząc jego propozycję, ukradkiem się uśmiechnęła, ale nie był tego pewien.
— Pan zwariował! — powiedziała Klaudia i spąsowiała. Pawłysz nawet nie podejrzewał, że ta kobieta potrafi się zaczerwienić. — Sądzi pan, że to właśnie ja jestem największą próżniaczką na naszej stacji?
— Nic złego nie miałem na myśli — uspokoił ją Pawłysz.
— Pomyślałem tylko, że pani prędzej czy później i tak będzie musiała polecieć w góry. To przecież pani żywioł.
— Moim żywiołem jest cała planeta — powiedziała Klaudia. — Góry już zostały zbadane przez szperacze. Utwory geologiczne znajdujące się na północ od lasów są stosunkowo młode, jeszcze nie zwietrzałe. Jeśli nawet jest tam coś niebanalnego, to głęboko pod powierzchnią, a ja nie mam sprzętu do głębokich wierceń…
— Jak pani uważa. Miejsce w łaziku zawsze się znajdzie.
— Dziękuję za zaproszenie. Może innym razem…
Sally przygotowała Pawłyszowi kilka kanapek i termos z kawą.
— Nie martw się — powiedziała, kiedy Klaudia poszła do swojego laboratorium. — Naprawdę mam dziś trochę pracy. Polecimy kiedy indziej.
— Nie sądzę — powiedział Pawłysz. — Jutro wyniknie tyle pilnych spraw, że o żadnym locie nie będzie mowy.
— Coś wymyślimy, a dzisiaj znajdziesz dla mnie szczególnie piękną okolicę. Dobrze?
Wspięła się na palce i cmoknęła go w skroń. Była dość wysoka.
— Już wiem, co zrobię — powiedział Pawłysz. — Już wszystko obmyśliłem.
— Co?
— Przeniosę się do laboratorium. Razem z tobą.
— Ze mną?
— Tak. Będziemy mieli własny domek i drzwi, które można za sobą zamknąć. Dlaczego mamy stale udawać, że się nawzajem sobie nie podobamy?
— Ty nie potrafisz niczego udawać.
— No właśnie. Klaudia i tak już jest wściekła.
— Dziwisz się? To przecież oburzające pogwałcenie utartych norm! Klaudia doskonale wie, skąd się biorą dzieci, w końcu była mężatką, ale ty zajmujesz w naszej grupie miejsce Srebriny Talewej. Nasze stosunki są niewłaściwe i nieoczekiwane, szefowa nie może się do nich przystosować, a każdego człowieka niewymownie irytuje coś, co go uwiera. Nas na przykład irytuje ta planeta.
— Nie filozofujmy, tylko postawmy ją przed faktem dokonanym — powiedział Pawłysz.
— Nic z tego nie wyjdzie, bo laboratorium jest nie dość sterylne. Klaudia prędzej umrze niż pozwoli komukolwiek tam zamieszkać.
Nie zdołali dokończyć tej rozmowy, bo wróciła Klaudia z jakąś żółtą kartką.
— Dwa dni temu — powiedziała — jeden z moich szperaczy zarejestrował metaliczną anomalię w tym oto kwadracie. Jego raport był na tyle niejasny, że nie mogłam się zorientować, o jaką rudę tam chodzi. Jeśli jest panu wszystko jedno, dokąd lecieć, proszę łaskawie zajrzeć do tej doliny. Tym bardziej, że anomalia jest powierzchniowa, co jest jeszcze dziwniejsze.
— Zrobię to z największą przyjemnością — zapewnił ją Pawłysz.
* * *
Wystartował i zrobił koło nad stacją. Pogoda była ładna, widoczność dobra, więc wyraźnie zobaczył znikające w chmurach pnie gigantycznych drzew. Po jeziorze przetaczały się łagodne fale. Na Ziemi Pawłysz dawno by już wypłynął nadmuchiwaną łódką na jezioro, żeby trochę powędkować lub ponurkować dla przyjemności. Trzeba będzie wybrać się na wycieczkę po dnie jeziora. Gdzieś w przyszłym tygodniu.
Następnie Pawłysz zwiększył pułap lotu i przebił chmury.
Z chmur wyleciało stado ptaków, jakich jeszcze nie widział. To były dziwne stwory, przypuszczalnie gady i Pawłysz pomyślał, że będzie musiał złowić jeden egzemplarz do zbadania. Spróbował to zrobić od razu, ale „ptaki”, które jeszcze przed momentem zdawały się nie zwracać na jego łazik najmniejszej uwagi, nieoczekiwanie rozprysnęły się na boki i zniknęły.
Szczyty gór, jeszcze odległe, przebijały się przez chmury. Bliższe były czarne i nagie, dalej pokryte śniegiem — masywne, spokojne i znajome, bo góry na każdej planecie są takie same.
Łazik wolno płynął nad górami i Pawłysz mógł bez trudu zorientować się w ich budowie. Góry wznosiły się uskokami nad równiną, przechodząc w pierwszy, stosunkowo niewysoki i łagodny grzbiet. Dalej rozciągały się wysokogórskie doliny, w których nawet teraz, w pełni lata, śnieg nie tajał. Za dolinami sterczał rzadki łańcuch pięciotysięczników, a jeszcze dalej, Pawłysz wiedział o tym, chociaż trudno to było zobaczyć, rozpoczynała się domena olbrzymów z największym na planecie szczytem sięgającym jedenastu kilometrów. Szczytem jeszcze nie nazwanym, ale zasługującym na jakieś piękne i dumne miano.
Читать дальше