— Dzięki. Najpierw nastawię hot dogi. — Wygładził pogrzebaczem białą stertę węgielków i wyjął z lodówki cztery hot dogi.
Ryba była chłodna, chrupiąca i ostra.
— Mogłabym się do tego przyzwyczaić — rzekła uzurpatorka. — Od jak dawna tu mieszkasz?
— Przyjechałem zeszłego lata razem z Jackiem Halliburtonem, żeby zbudować laboratorium. — Ułożył hot dogi w równych rządkach. — Przez kilka miesięcy dojeżdżałem. Kończyłem starą pracę w Baja. Ale odkąd budowa została ukończona i wydobyliśmy artefakt, właściwie jestem tu uziemiony.
— I niezadowolony?
— Hm, miejsce jest w porządku, ale raczej do wypoczynku. Trudno się tu zajmować nauką. — Usiadł obok niej i nadział na widelec kawałek oka. — Nawet przy nowoczesnych środkach komunikacji, konferencjach internetowych i tak dalej, jest się na końcu świata. Wystarczy, że zepsuje się jakiś element za pięćdziesiąt centów, a samolot jest dopiero za dwa dni, i cala robota staje. Poza tym tęskni się… Wiem, że to brzmi snobistycznie, ale tęsknię za towarzystwem ludzi podobnych do mnie — naukowców, artystów i tak dalej.
— A mnie się zdawało, że jesteś samotnikiem.
— Hm, jestem, a przynajmniej byłem. To miejsce w Baja było położone na uboczu. Dlatego je wybrałem. Ale jeśli chciałem, w ciągu godziny mogłem dojechać do L.A., gdzie miałem mieszkanie koło campusu uniwersyteckiego.
— I podrywałeś studentki. Znam ten typ.
Zaśmiał się i poczerwieniał.
— Gdy jeszcze miałem włosy. — Wstał, by zajrzeć do hot dogów. — Tęsknię za atmosferą uniwersytecką. Za księgarniami, kawiarniami, barami. Za bibliotekami na campusie. No i za dziewczętami…
— Campus jest fajny. Mieszkałam tam przez dwa tygodnie podczas letniego kursu nurkowania.
— Gdzie?
— W jakimś akademiku. — Wiedziała, gdzie teraz nocują studenci Jimmy’ego Coleridge’a. A jedenaście lat temu? — Conway? Conroy?
— To niedaleko mojego mieszkania. — Szczypcami obrócił hot dogi o 180 stopni, po czym podszedł do lodówki. — Piwa? A może kieliszeczek wina?
— Masz tam wino?
— Nie, w biurze. To potrwa tylko minutkę.
— Jeśli byłbyś tak uprzejmy… Nie przepadam za piwem. Może się skuszę, jak już hot dogi będą gotowe.
— Pilnuj ich — polecił i potruchtał do biura.
Zastanawiała się nad swoją sytuacją. Znajdowała się w punkcie zwrotnym: gdyby teraz zaczęła romansować z Russem, prawdopodobnie zaprzepaściłaby swoje szanse na pracę, ale przecież praca miała być tylko środkiem do celu, jakim był kontakt z artefaktem. Może dziewczyna Russa będzie miała na to większe szanse niż recepcjonistka.
Dlaczego tak bardzo pragnęła znaleźć się w fizycznej bliskości tego obiektu? Widziała wszystkie zdjęcia, przestudiowała dane, czytała dywagacje sfrustrowanych naukowców.
Pamiętała to mgliste uczucie, które ją ogarnęło, gdy płynęła z Bataan do Kalifornii; wahanie towarzyszące przepływaniu nad rowem Tonga.
Teraz też to czuła, silniej niż kiedykolwiek przedtem. Coś nabierało kształtu.
Russell wrócił z dwoma kieliszkami na długich nóżkach, wypełnionymi białym winem i już zaparowanymi od ciepła.
— Pij, póki zimne — rzekł, wręczając jej jeden, po czym wypił duszkiem jedną trzecią swojej porcji. Przewrócił hot dogi o ćwierć obrotu. — Za minutę będą gotowe.
— Więc dlaczego nie ściągnąłeś obiektu do Baja? Po co zaczynać wszystko od zera w tym miejscu?
— Chciałbym, żeby to było możliwe — odparł ze wzrokiem wbitym w grill. — Częściowo z racji problemu z transportem tego przeklętego obiektu, ale głównie z powodów politycznych. Meksyk leży zbyt blisko Stanów Zjednoczonych, nie tylko terytorialnie, ale także politycznie i ekonomicznie. Jack nie chciał, żebyśmy mieli na karku Wuja Sama ani żeby meksykańscy żołnierze walili nam do drzwi. Albo nawet je rozwalali.
— Mogliby?
— Jasne. Zagrożenie dla bezpieczeństwa półkuli. — Przekroił dwie bułki i położył na grillu. — Niepodległe Państwo Samoa naprawdę jest niepodległe. I stabilne. Tonga wprawdzie znajduje się bliżej miejsca znalezienia artefaktu, ale nie chcieliśmy mieć do czynienia z tamtejszymi politykami. Jack przestudiował dane na temat wysp Samoa i metodą eliminacji wylądowaliśmy tutaj.
— A pierwszym czynnikiem, jaki braliście pod uwagę, było: „Czy jest tam jakieś miasto?”.
Skinął głową.
— Nazywają je jedynym miastem na Samoa, choć, jak sama wiesz, nie przypomina zbytnio Hongkongu. Tak naprawdę to kilka ściśniętych do kupy miasteczek, ale ma aptekę, sklep żelazny i tak dalej. — Wskazał główny budynek. — Ten kawałek ziemi leżał odłogiem, był prywatną własnością i miał dostęp do morza. Jack skontaktował się z matai rodu i załatwił dzierżawę. Przyjął nawet obywatelstwo samoańskie.
— I przystąpił do rodu, aiga?
— Nie, chociaż brał pod uwagę taką możliwość. Technicznie rzecz biorąc, musiałby się jednak podzielić z rodem całym swoim majątkiem. — Russell uniósł brew. — A to nie leży w jego naturze.
— Długo się znacie?
— Nie. Skontaktował się ze mną w sprawie katastrofy łodzi podwodnej, która następnie zaprowadziła nas do artefaktu. — Uzurpatorka, jako Rae, wiedziała, że tkwi w tym jakaś tajemnica. Może w tym wcieleniu uda jej się wyciągnąć z niego jakieś informacje.
— W normalnych okolicznościach nigdy byśmy się nie spotkali. On urodził się w bogatej rodzinie, ale wybrał służbę wojskową. A ja jestem bardzo daleki od obu tych rzeczy. — Przyjrzał się hot dogom. — Te dwa są gotowe. — Wyciągnęła papierowe talerzyki, a on położył na nich hot dogi i bułki, po czym obrócił dwa pozostałe zgodnie z jakąś tajemną zasadą termodynamiki i przekroił dwie kolejne bułki.
W milczeniu nakładali sobie musztardę, ketchup i przyprawy — wszystko z małych, zamkniętych próżniowo paczuszek, które Russell uwolnił z przeróżnych lotnisk.
Ugryzła.
— Smaczne. — Szczerze mówiąc, było trochę mdłe.
Russell wzruszył ramionami.
— Czasem byłbym gotów zabić za jakieś proste amerykańskie jedzenie z budki ulicznej. Z bakteriami i tym wszystkim.
— Może nie urodziłeś się bogaty, ale musiałeś sporo uzbierać. Nie podniósłbyś Titanica za grosze.
Pokręcił głową, żując.
— Zawsze wykorzystuj pieniądze innych. Czasem czuję się bardziej jak domokrążca niż jak inżynier. — Przerwał, by wycisnąć do bulki kolejny woreczek musztardy. — Jack myśli, a przynajmniej mówi, że na tym obiekcie można zarobić fortunę. Może kiedyś ktoś ją zarobi, ale prawdopodobnie nie on. On musi jeszcze odpracować mnóstwo eurodolców. I jest stary.
— A ty?
— Ja jestem młodszy.
— Mam na myśli forsę. Myślisz, że zrobisz na tym biznesie fortunę?
— Nie, co ty. Ja to robię dla idei.
— Tak myślałam. To znaczy miałam nadzieję.
— To największe wydarzenie w XXI wieku. Może największe w historii. — Wbił wzrok w budynek kryjący obiekt. — Nawet jeśli to coś nie pochodzi z innego świata. To by znaczyło, że nasz obraz rzeczywistości i nauka są całkiem błędne. Nie niekompletne, lecz po prostu nietrafne.
— Ale jeśli nie pochodzi stąd, czy nie jest tak samo?
— W pewnym sensie nie. W ubiegłym wieku pewien facet zauważył, że odpowiednio zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii…
Arthur C. Clarke, zmilczała uzurpatorka. Spotkała go podczas startu statku Apollo w latach 70.
— I to nam otwiera furtkę. Nasza nauka nadal mogłaby być podzbiorem tej, którą dysponują oni. To tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie i pokazali Newtonowi hologram.
Читать дальше