Ralphowi Vicinanzy, wiernemu nawigatorowi
Potwór wyłonił się z roju gwiazd, któremu ludzie nadali nazwę Gromady Strzelca, M22; z kulistego skupiska galaktyk, położonego w odległości dziesięciu tysięcy lat świetlnych od Ziemi. Milion gwiazd i dziesięć milionów planet, a wszystkie prócz jednej kompletnie pozbawione znaczących organizmów żywych.
Tamte rejony kosmosu raczej nie sprzyjają rozwojowi życia. Wszystkie planety leżą na niestabilnych orbitach, bo gwiazdy znajdują się tak blisko siebie, że je sobie nawzajem porywają, dzielą się nimi albo je pochłaniają.
Wiąże się to z szalonymi przemianami geologicznymi i klimatycznymi: większość planet to jałowe kule bilardowe albo gazowe olbrzymy pokroju Jowisza. A na tym jedynym świecie, na którym życie zdołało się zagnieździć, warunki są dość ekstremalne.
Wymaga to wielkich zdolności adaptacyjnych. Jaki organizm potrafi przetrwać w świecie gorącym jak Merkury, który nagle, w ciągu zaledwie kilku lat, oddala się od swego słońca na odległość Plutona?
Większość organizmów żywych utrzymuje się w prosty sposób: zastyga w letargu, oczekując na powrót odpowiednich warunków. Dominujący organizm ma jednak inny sposób. Zmiana jako taka jest kwintesencją jego istnienia. Istota owa potrafi wymusić własną ewolucję — nie tylko poprzez selekcję naturalną, lecz także nienaturalną mutację, zdolność zmieniania się w zależności od warunków. Stale dostosowuje się do okoliczności, a po milionach coraz szybszych i szybszych zmian przeobraża się w coś, co po prostu nie może umrzeć.
Ceną za wieczne życie był całkowity brak jego sensu. Planeta macierzysta wirowała szaleńczo, a nasi bohaterowie trawili swoje dni na pełzaniu po pustyni i obgryzaniu kamieni, ślizganiu się po lodzie albo taplaniu w błocie zależnie od tego, gdzie można było znaleźć żywność.
Ich planeta kręciła się to w tę, to we w tę, aż wreszcie przypadek rzucił ją na skraj skupiska, oddalając od wiecznego ognia miliona słońc, umieszczając na stałej orbicie i czyniąc zeń świat, który był tylko w połowie dniem i w połowie nocą, a litościwe morza sprzyjały zróżnicowaniu. Dziesiątki gatunków przeszły w miliony i zwierzęta wypełzły z ciepłych wód na ląd, który się zazielenił i kipiał życiem.
Nieśmiertelne stworzenia, nie musząc już dłużej zmagać się z wrogą przyrodą, uniosły wzrok ku nocnemu niebu i ujrzały gwiazdy.
Obudziła się w nich ciekawość, potem filozofia, wreszcie nauka. Za dnia mrużyły oczy i spoglądały w niebo, by łapać tysiące słonecznych iskier. Nocą, poprzez ocean przestrzeni, niczym latarnia morska przyciągał ich chłodny, skłębiony owal naszej Drogi Mlecznej.
Niektóre z nich wybudowały statki i pognały w mrok. Podróż miała trwać milion lat, ale one przeżyły już więcej i były cierpliwe.
Milion lat przed tym, nim narodził się człowiek-potwór, jeden z takich statków wpadł do Oceanu Spokojnego i wiedziony instynktownym pragnieniem ukrycia się, zapadł się w głębinę. Obecna w środku istota wyłoniła się z pojazdu, oceniła sytuację i przeobraziła się w coś, co mogło przetrwać.
Przez długi czas żyła w mrokach oceanu, przykryta milami wody, wielka i niezwyciężona. Badała swoje położenie. W końcu porzuciła formę olbrzymiego beztlenowca, przybrała kształt wielkiego białego rekina ze szczytu łańcucha pokarmowego i ruszyła na rekonesans, pozostawiając większość swej kwintesencji w bezpiecznym schronieniu statku.
Długo, bardzo długo pamiętała, gdzie znajduje się statek. Pamiętała, skąd przybyła i po co. Ale w miarę upływu wieków zapominała to i owo. Po kilkudziesięciu tysiącach lat już tylko żyła, obserwowała i zmieniała się.
Napotkała na swej drodze ludzkość i zrozumiała, że ma do czynienia z gatunkiem, który dzięki swoim zdolnościom chwilowo uplasował się na szczycie wszystkich łańcuchów pokarmowych. Zmieniła się w orkę, potem w morświna, na koniec zaś w pływaka, który pojawił się na stałym lądzie nagi i naiwny.
Lecz żądny wiedzy.
Baja, California, 2029
Na przełomie wieków Russell Sutton przeżył epizodyczny flirt z rządem Stanów Zjednoczonych. Była to frustrująca praca na średnim stanowisku kierowniczym przy dwóch programach badania Marsa. Gdy drugi z nich zakończył się fiaskiem, Sutton pożegnał się z Wujem Samem i kosmosem, by powrócić do swej pierwszej miłości — biologii morskiej.
Nadal był kierownikiem i mózgiem projektów, tyle że teraz prowadził własną, niewielką firmę o nazwie Poseidon Projects. Zatrudniał dwanaście osób, z czego połowa miała doktoraty. Pracowali jednorazowo nad dwoma lub trzema projektami, a były to ezoteryczne problemy inżynieryjne, związane z zarządzaniem zasobami morskimi oraz z ich badaniem. Mówiono, że potrafią dokonywać cudów, a do tego dotrzymują obietnic i nie zdradzają tajemnic. Mogli sobie pozwolić na odrzucenie większości propozycji — tych, które nie były dostatecznie interesujące, i tych pochodzących od rządu.
Russ nie był więc specjalnie zachwycony, gdy drzwi jego gabinetu się otworzyły i stanął w nich facet w admiralskim mundurze. Jego pierwszą myślą była ta, że w zasadzie stać ich na recepcjonistkę, drugą — pytanie, jak sformułować odmowę, by gość szybko się wyniósł i nie zajmował mu więcej czasu.
— Doktorze Sutton, nazywam się Jack Halliburton.
Hmm… Zaczynało się robić ciekawie.
— Czytałem na studiach pańską książkę. Nie wiedziałem, że jest pan wojskowym. — Twarz mężczyzny istotnie przypominała nieco tę, którą pamiętał z tylnej strony okładki Pomiarów i obliczeń batysferycznych , tyle że teraz był bez brody i ubyło mu trochę włosów. Wciąż jednak wyglądał jak Don Kichot na diecie.
— Proszę spocząć. — Russ machnął ręką w kierunku jedynego krzesła, na którym nie zalegały sterty papierów i książek. — Z góry jednak zastrzegam, że nie pracujemy dla rządu.
— Wiem. — Admirał usiadł, kładąc czapkę na podłodze. — Właśnie dlatego tu jestem. — Otworzył niebieską, zapinaną na zamek błyskawiczny teczkę i wyjął zamknięty hermetycznie plastykowy folder. Obrócił go i przytknął kciuk do narożnika; folder odczytał linie papilarne i otworzył się. Halliburton rzucił go na biurko Russella.
Na pierwszej stronie napisano wielkimi, czerwonymi literami: ŚCIŚLE TAJNE — WYŁĄCZNIE DO PAŃSKIEJ WIADOMOŚCI. Nic ponad to.
— Nie mogę tego otworzyć. Poza tym, jak już wspomniałem…
— W gruncie rzeczy to nie jest takie tajne. Na razie. Z wyjątkiem mojej niewielkiej grupy badawczej nikt w rządzie nawet nie wie o tej sprawie.
— Ale przyszedł pan tu jako przedstawiciel rządu, prawda? Bo zakładam, że ma pan jakieś ubranie bez gwiazdek na ramionach.
— To barwy ochronne. Zaraz wszystko wyjaśnię. Proszę tylko zajrzeć do środka.
Russ zawahał się, po czym otworzył folder. Pierwsza strona przedstawiała wizerunek czegoś w kształcie cygara, zarysowanego na tle prostokąta szarych smug.
— To zdjęcie naszego odkrycia. Robiliśmy pozytonową mapę radarową rowu Tonga-Kermadec…
— Po cholerę?
— Ta część akurat jest tajna. Poza tym nie dotyczy sprawy.
Russ miał wrażenie, że jego życie znalazło się w punkcie zwrotnym, co mu się nie podobało. Powoli obrócił się na krześle, wodząc wzrokiem po swojskim bałaganie, znajomych obrazkach i mapach na ścianie. Wielkie okno wychodziło na spokojne w tej chwili Morze Corteza.
Читать дальше