Osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat wcześniej po prostu odizolowałby kogoś, zabił go i wykorzystał jego dokumenty oraz bilet. Teraz mierziła go sama myśl o tym. Może mógłby to zrobić mężczyźnie, który odstrzelił rękę Rae. Bez niego świat stałby się lepszy.
Nim dotarł do Faleolo, wykoncypował lepszy plan. Nie całkiem bezpieczny, lecz gdyby coś poszło nie tak, uzurpator zawsze mógłby się schronić z powrotem w wodzie. Po jakimś czasie by się zorientowali. Ale w końcu z niejednego więzienia już uciekł.
Przepłynął pół mili za Faleolo, by się wydostać z zasięgu światła. Księżyc nie stanowił problemu, nie był jeszcze nawet w pierwszej kwadrze. Uzurpator ulokował się na płyciźnie i rozpoczął przemianę.
Około funta jego substancji stało się plastykową torbą pełną używanych pięćdziesięciu- i studolarówek. Kolejnych dwanaście funtów przeszło w lekką torbę z kompletem brudnych ubrań i portmonetką zawierającą dość samoańskich tala, by starczyło na kilka przejażdżek taksówką i zakrapiany alkoholem wieczór; oprócz tego uniwersalny amerykański dowód tożsamości i kalifornijskie prawo jazdy, wystawione na osobę, którą w bólach stworzył. Newt Martin, typowy mieszkaniec tych stron świata: młody, niespokojny, uciekający przed czymś. Z pieniędzmi wystarczającymi na jedzenie, prochy i nocleg, może trochę więcej. Może o wiele więcej.
Zrobił sobie paszport, który mógł oszukać oko, ale nie komputer w punkcie kontrolnym. Około ósmej trzydzieści wypełzł na brzeg, wyżął wodę z długich blond włosów i poszedł na lotnisko. Wsiadł do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się pod zegar.
Plan działania był prosty. Znaleźć młodego Amerykanina, dostatecznie zdesperowanego, by tymczasowo „zgubić” portfel, paszport i bilet w zamian za sporą gotówkę. Gdy dzieciak dowie się, o co naprawdę chodziło, dawno już będzie po wszystkim.
„Zegar” jest wieżą z początków dwudziestego wieku, stojącą w centrum miasta i stanowiącą jego główny punkt orientacyjny. Uzurpator zapłacił taksówkarzowi za kurs i ruszył wzdłuż Beach Road ku przystani. Wiedział, że w połowie drogi do Aggie Grey’s znajduje się kilka obskurnych barów, ale nigdy w nich nie był. „Rae Archer” nie chodziła w takie miejsca. „Newt Martin” — jak najbardziej.
Bad Billy wyglądał obiecująco. Nawet z chodnika cuchnął rozlanym piwem i stęchłym dymem papierosowym. Z wnętrza dobiegał głośny rap sprzed dwudziestu lat. Uzurpator prześliznął się obok stojącego w drzwiach tłumu ludzi, którzy wyszli, by zaczerpnąć powietrza, i znalazł się w środku. Przy barze było tylko dwóch klientów; reszta albo grała w bilard, albo siedziała wokół małych stolików zastawionych napojami, rozmawiając głośno w dwóch językach. Jego doskonały słuch wychwycił trzeci: wciśnięta w kąt parka Francuzów szeptem komentowała otaczającą ją scenerię.
Jedna z anglojęzycznych rozmów dotyczyła dziwnych zdarzeń, które tego dnia zaszły w Aggie. Pewien Samoańczyk miał kumpla w policji i mówił, że tamten twierdził, iż w jakiejś transakcji związanej ze szpiegostwem przemysłowym coś poszło nie tak.
Ta — mruknął jeden z rozmówców. Spluwy, superszpiedzy i stary Jackie Chan. Lipa. To po prostu kampania reklamowa filmu.
Chcąc zwrócić na siebie uwagę, uzurpator zamówił podwójne martini. Musiał wytłumaczyć, co to znaczy. Skończyło się półlitrową szklanką taniego ginu z lodem i ćwiartką limony pływającą na wierzchu. (Jako że sam kiedyś był barmanką, znał zapach taniego ginu. Przywożono go ze znajdującej się pod miastem destylarni w wielkich, zrecyklowanych plastykowych butlach po napojach).
Aromat był interesujący: przypominał smak wody zgromadzonej w zęzie statku i wycieków oleju.
Po chwili obok uzurpatora pojawiła się równie aromatyczna samoańska prostytutka.
— Co pijesz?
Była jeszcze młoda, ale zaczynała puchnąć.
Spadaj, pomyślał uzurpator. Odwal się, znikaj — przebiegał poszczególne dekady — spieprzaj, wypierdalaj, zabieraj dupsko, idź sprawdzić, czy cię nie ma za drzwiami. Zamiast tego rzekł:
— Martini. Postawić ci?
— A co będę musiała za to zrobić?
— Nie o ciebie mi chodzi.
Pochyliła się na stołku. Krótka spódniczka podwinęła się, bezpretensjonalnie odsłaniając gołe pośladki.
— Znam paru facetów…
— To też nie. — Przywołał barmankę, wskazał palcem swój drink, a następnie miejsce przed dziewczyną. — Wiesz, gdzie sprzedają prochy?
— O, w mordę. — Rozejrzała się. — Wszędzie pełno glin. Po tej zadymie w Aggie’s.
Barmanka przyniosła drinka, a uzurpator celowo wyciągnął gruby plik banknotów i zaczął w nim grzebać w poszukiwaniu dwudziestki.
— Nie było mnie w mieście. Widziałaś to?
— Nie, co ty, to było w południe. Jeszcze spałam. — Gapiła się na portfel, póki frajer go nie schował. — Mogę ci przynieść, co tylko chcesz. Nie powinieneś łazić po ulicach, gliny wyłapują wszystkich palagi, których nie znają. — „Palagi” oznaczało białego człowieka.
— Czekaj chwilę. — Poszedł do ubikacji, pojedynczej, śmierdzącej kabiny, i siedząc w przyćmionym świetle zmienił się nieznacznie. Wrócił do baru z tymi samymi rysami, lecz ciemną skórą i czarnymi włosami.
— No, nieźle. — Potarła jego policzek palcem, który następnie obejrzała. — Jak długo trzyma?
— Dzień do dwóch. A ty jak myślisz, co się wydarzyło w Aggie Grey’s?
— Mówią, że to wyglądało jak jakiś kaskaderski wyczyn. Najpierw się strzelali, a potem ten gość wyskoczył przez okno, spadł na to coś nad drzwiami…
— Na markizę?
— No. I potem przeleciał jak rakieta przez ulicę i park i wskoczył do wody w porcie. Ponoć odstrzelili mu rękę, wszędzie było ful krwi, ale on nawet nie zwolnił, jak w kinie.
— Filmowcy coś mówili?
— Mówią, że to nie oni, ale kto by tam wierzył.
— Jasne. Dopij i spadamy stąd.
— Gdzie?
— Po towar. Do dilerów. — Wypił pół martini jednym haustem. Dziewczyna też próbowała i zakrztusiła się. Barmanka przyniosła jej wody i spojrzała na uzurpatora spode łba.
— Może wystarczy — rzekł, gdy dziewczyna ochłonęła i zaczęła oddychać w miarę normalnie. — Cholera wie, z czego oni to robią.
Dziewczyna westchnęła, skinęła głową, zsunęła się ze stołka i stanęła na chwiejnych nogach.
— Jest jedna impreza. Zabiorę cię tam i poznam z paroma kolesiami, a ty się mną zajmiesz.
— Znaczy?
— Sto dolców?
— Zobaczymy. — Chwycił ją za ramię i skierował ku drzwiom. — Jak będzie towar, to będzie forsa.
Szli wzdłuż Beach Road, mijając kilka przecznic, a potem skręcili w żwirową alejkę bez nazwy. Dziewczyna zatrzymała się obok toyoty, w której było więcej rdzy niż farby, i ze skrzypieniem otworzyła szarpnięciem drzwi po stronie kierowcy.
— Wsiadaj.
— Możesz prowadzić?
Drzwi po jego stronie nie chciały się otworzyć. Dziewczyna przechyliła się i dwukrotnie pchnęła je mocno.
— Spoko, spoko. Właź.
W środku zalatywało pleśnią i marihuaną.
Za trzecią próbą silnik, starszy niż właścicielka wozu, w końcu ożył. Samochód szarpnął i potoczył się wzdłuż alejki. Dziewczyna jechała z pijacka ostrożnością, ruchem falowym.
— Na pewno nie chcesz, żebym ja prowadził? — Nie mógł umrzeć, ale nie chciał zwrócić tym na siebie uwagi policji.
— Nie, to jest super. — Dotarli do wijącej się pod górę drogi, którą uzurpator rozpoznał jako tę prowadzącą do dworku Stevensona. Na szczęście ruch był niewielki. Dziewczyna milczała, skupiając się na tym, by trzymać się środka jezdni.
Читать дальше