— Mirabel! Wracaj, cholera, do wozu! Nie psuj mi polowania!
— Będę się trzymał z dala — zawołałem.
Głowa hamadriady zniknęła po drugiej stronie lasu, nad drogą pozostał łuk ciała, tworzący elegancką linię mostu. Teraz, z bliska, dźwięk wydawał mi się ogłuszający. Słyszałem, jak pod wężem trzaskają gałęzie, a sucha skóra nieustannie szura o korę.
I drugi dźwięk, podobny, ale dobiegający z zupełnie innego kierunku. Przez chwilę mój mózg ociągał się ze sformułowaniem właściwego wniosku, próbując wyjaśnić, w jaki sposób akustyczne własności dżungli mogą tak skutecznie tworzyć echo pochodu hamadriady. Ciągle się nad tym zastanawiałem, kiedy drugi wąż wychynął z linii drzew po mojej prawej. Poruszał się równie powoli jak pierwszy, ale był o wiele bliżej, więc szybkość zwierzęcia — pół metra na sekundę — wydawała się znacznie większa. Mniejszy od poprzedniego, mimo to wydawał się potworny wedle wszelkich norm. Przypomniałem sobie nieprzyjemny fakt z biologii hamadriad: im są mniejsze, tym szybciej mogą się poruszać…
Ale wąż zatrzymał swoją zakapturzoną deltoidalną głowę kilka metrów ode mnie i kilka metrów powyżej mojej własnej głowy. Bezoki, zdawał się unosić na tle nieba jak złowrogi latawiec o grubym ogonie.
Podczas lat służby wojskowej nigdy nie sparaliżował mnie strach. Wiedziałem, że niektórym ludziom się to zdarzało, ale zastanawiałem się, jak to możliwe i co to naprawdę za ludzie. Teraz, z opóźnieniem, nabywałem osobistego doświadczenia. Odruch ucieczki nie został całkowicie odcięty od woli: coś mi mówiło, że ucieczka może okazać się równie ryzykowna, jak pozostanie na miejscu, w bezruchu. Węże, do chwili zlokalizowania celu, były ślepe, ale wrażliwość na podczerwień i zmysł węchu miały bardzo wyostrzone. Bez wątpienia zwierzę wiedziało, że stoję przed nim, gdyż inaczej by się nie zatrzymało.
Nie miałem pojęcia, co robić.
Zastrzelić ją, pomyślałem… ale karabin laserowy nie był do tego najlepszym narzędziem. Kilka dziur w ciele, cienkich jak ołówek, nie powstrzymałoby stworzenia.
Równie bezsensowne jest celowanie w specjalne obszary funkcji mózgowych: przede wszystkim zwierzę niemal nie ma mózgu, nawet przed urodzeniem młodych, które wyjadają ten drobniutki węzeł neuronów. Laser był bronią impulsową, z promieniem zbyt niestałym, by go stosować jako ostrze. Bardziej przydatna byłaby kosa, którą wykorzystałem przeciw impostorowi…
— Tanner. Stój nieruchomo. Namierzył cię.
Kątem oka — nie śmiałem ruszyć głową — zobaczyłem, jak Cahuella zbliża się w niemal przysiadzie. Trzymał kuszę przy ramieniu i mrużył oczy, celując.
— To go tylko zirytuje — syknąłem.
— Taa. Świetna zabawa — odpowiedział Cahuella scenicznym szeptem. — Doza jest dla tego pierwszego. Ten ma najwyżej piętnaście metrów… to znaczy dwanaście procent objętości ciała, co z kolei oznacza, że dawka jest osiem razy za silna… — Zatrzymał się. — Mniej więcej…
Teraz wąż był już w zasięgu kuszy.
Łeb nade mną kołysał się z boku na bok, smakując wiatr. Może zwierzę szło za drugim, większym dorosłym i chciało jak najprędzej ruszać dalej, ale najpierw musiało bliżej zbadać, czy przypadkiem nie ma tu potencjalnej ofiary. A jeśli od miesięcy nie jadło? Dieterling mówił, że zawsze przed stapianiem jedzą ostatni posiłek. Może ten osobnik był zbyt mały i niegotowy na stopienie z drzewem, ale też po prostu mógł być głodny.
Poruszałem rękami jak najwolniej i bardzo płynnie. Odsunąłem bezpiecznik karabinu i czułem podświadomy dreszcz, kiedy ogniwa strzałowe ładowały się przy akompaniamencie słabego, wznoszącego się jęku.
Łeb nachylił się ku mnie, przyciągnięty odgłosem karabinu.
— Broń gotowa do użycia — inteligentnie stwierdził karabin. Wąż rzucił się, z otwartą szeroką paszczęką, dwoje oczu fazy ataku świeciło na mnie z czerwonego podniebienia. Namierzały.
Wypaliłem, prosto w paszczę.
Głowa uderzyła w ziemię obok mnie — impuls laserowy zmylił zwierzę. Wąż, zagniewany, cofnął się i uniósł, rozwarł paszczę i okropnie zaryczał, wydzielając fetor jak pole poszatkowanych trupów. Wycisnąłem z karabinu dziesięć szybkich impulsów stroboskopową salwą, która wybiła wężowi w podniebieniu dziesięć czarnych kraterów. Widziałem rany wylotowe, pstrzące tył łba, każda szeroka na palec. Oślepiłem potwora.
Ale jego niewielki mózg wystarczał, by zgrabnie zapamiętać moje położenie. Pokuśtykałem w tył, kiedy głowa znowu dźgnęła w dół — a wtedy powietrze przeciął błysk jasnego metalu i rozległ się szczęk kuszy Cahuelli.
Strzała zaryła się w wężową szyję, uwalniając ładunek trankwilizera.
— Tanner! Zmiataj stąd, do cholery!
Sięgnął do bandoliera, wyciągnął następną strzałkę, potem naciągnął korbą kuszę i wsadził strzałkę w łoże. Pocisk utkwił obok poprzednika w szyi zwierzęcia. Dawało to — jeśli Cahuella nie pomylił się w sumowaniu i obie strzałki przeznaczono dla dużych dorosłych — szesnastokrotność dawki potrzebnej do uśpienia tego okazu.
Teraz nie groziło mi już bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale strzelałem dalej. I zdałem sobie sprawę, że mamy następny problem…
— Cahuella — powiedziałem.
Musiał spostrzec, że patrzę raczej za jego plecy, a nie na niego, gdyż zatrzymał się i obejrzał przez ramię; zastygł, sięgając po kolejną strzałkę.
Drugi wąż, zakręcił w pętli i teraz jego głowa wynurzała się z lewej strony szlaku, zaledwie dwadzieścia metrów od Cahuelli.
— Wołanie o pomoc… — powiedział.
Do tej pory nie wiedzieliśmy nawet, że węże w ogóle potrafią wołać. Ale miał rację — kiedy zraniłem niniejszego węża, przyciągnął on uwagę pierwszego i teraz Cahuella znajdował się w pułapce między dwiema hamadriadami.
Wtedy jednak mniejsza zaczęła umierać.
Nie była to nagła śmierć. Przypominała raczej lądowanie sterowca — głowa osunęła się na ziemię, nie utrzymywana już przez bezwładną szyję, która też nieubłaganie opadała coraz niżej.
Coś dotknęło mego ramienia.
— Usuń się, brachu — powiedział Dieterling.
Wydawało się, że od chwili, gdy wysiadłem z wozu, minęły wieki, ale mogło upłynąć najwyżej pół minuty. Dieterling z pewnością był cały czas tuż za mną, ale przez większość czasu ja i Cahuella czuliśmy się tak, jakbyśmy byli zupełnie sami.
Zobaczyłem, co niósł Dieterling.
— Ładna sztuka — oceniłem.
— Odpowiednia do tej roboty.
Otarł się o mnie i wysunął naprzód. Na ramieniu oparł matowoczarną bazookę, którą wyjął ze stojaka na broń. Na boku broni płaskorzeźba przedstawiała konstelację Skorpiona, a z drugiej strony asymetrycznie sterczał ogromny półkolisty magazynek. Ekran namierzający ustawił się z brzęczeniem na swoje miejsce przed oczyma Dieterlinga, kipiąc przepływającymi danymi i nakładkami o kształtach tarcz strzelniczych. Dieterling odsunął ekran na bok, spojrzał w tył, by się upewnić, że nie obejmuje mnie podmuch odrzutu, i nacisnął spust.
Najpierw wybił dziurę w pierwszym wężu, dziurę jak tunel. Potem przez nią przeszedł, mlaszcząc butami na niesamowitym czerwonym dywanie.
Cahuella wpompował ostatnią strzałkę w większego węża, ale obecnie musiał już się ograniczać do dawek obliczonych dla zwierząt znacznie mniejszych. Wydawało się, że stworzenie nawet nie zauważyło, że je postrzelono. Hamadriady nie posiadały w swym ciele zbyt wielu receptorów bólu.
Dieterling doszedł do niego w butach czerwonych po kolana. Dorosły osobnik przysunął się, jego łeb znajdował się od obydwu nie dalej niż dziesięć metrów. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i wymienili broń.
Читать дальше