Później kupiłem broń.
W odróżnieniu od karabinu, który ukradłam Zebrze, nie była ona nieporęczna i nie rzucała się w oczy. Był to mały pistolet, który wygodnie mogłem wsunąć do jednej z kieszeni mojego płaszcza. Produkcji pozaświatowej. Strzelał pociskami z lodu: kulami z lodu z czystej wody, przyśpieszonymi do szybkości ponaddźwiękowej. Przyśpieszał je fartuch trzymający, prowadzony w lufie szeregiem pulsacji pól magnetycznych. Główną zaletą takiej broni była możliwość doładowania jej z dowolnego źródła rozsądnie czystej wody, choć pistolet działał najlepiej ze starannie wstępnie zamrożonym magazynkiem naboi, w dostarczonym przez producenta krioklipie. Pociski się roztapiały, co niemal całkowicie utrudniało identyfikację właściciela pistoletu. W sumie pistolet stanowił doskonałe narzędzie dla zabójcy. Nie miało znaczenia to, że pociski nie wyszukiwały same celu i nie przebijały wszystkich pancerzy. Coś tak absurdalnie potężnego jak karabin Zebry miało sens jako narzędzie zabójstwa jedynie wówczas, gdybym miał okazję zabić Reivicha z odległości pół miasta, co było nieprawdopodobne. Nie przewidywałem takiego zabójstwa: siedzisz przy oknie, mrużysz oczy, patrząc w teleskopowy celownik wysokoenergetycznego karabinu i czekasz, aż cel znajdzie się na skrzyżowaniu linii, a jego wizerunek faluje za kilometrami mgiełki nagrzanego powietrza. To zawsze miało być zabójstwo, przy którym wchodzisz do pokoju i załatwiasz ofiarę jedną kulą z bliska, z tak bliska, by widzieć białka rozszerzonych strachem oczu.
Na Mierzwę spadł mrok. Poza ulicami w obszarze bezpośrednio otaczającym bazary ruch pieszy się przerzedził, a cienie rzucane przez wypiętrzone korzenie Baldachimu zaczęły nabierać charakteru ponurej groźby.
Musiałem pracować.
Dzieciak kierujący rykszą mógł być tym samym, który przedtem zabrał mnie w Mierzwę, albo mógł być to jego całkowicie wymienialny brat. Miał tę samą awersję do planowanego celu podróży i również nie chciał mnie zawieźć, gdzie chciałem, dopóki nie osłodziłem propozycji obietnicą hojnego napiwku. Nawet wtedy miał opory, ale jednak wyruszyliśmy, przemierzając ciemniejące mokradła miasta, w tempie sugerującym, że rykszarz chce jak najprędzej zakończyć podróż i wrócić do domu. Trochę z tej nerwowości udzieliło się i mnie, gdyż odruchowo sięgałem ręką do kieszeni płaszcza, by na pocieszenie poczuć zimną masę broni, dodającą otuchy jak najlepszy z talizmanów.
— Czego ty chcieć, pan? Wszyscy wiedzieć, to niedobra część Mierzwy, lepiej zostać poza, ty sprytny.
— To właśnie wciąż mi ludzie powtarzają — odparłem. — Lepiej załóż, że nie jestem tak inteligentny, jak się wydaje.
— Ja to nie mówić, pan. Ty płacić dużo pięknie, ty dużo sprytny facet. Ja dawać dobra rada, to wszystko.
— Dzięki, ale moja rada dla ciebie: po prostu kierować i uważać na drogę. I zostaw mi całą resztę.
To zamykało konwersację, bo nie byłem w nastroju do czczych pogawędek. Obserwowałem, jak ciemniejące pnie budynków przepływają w tył, a ich deformacje zaczynają nabierać jakiejś niesamowitej normalności. Ogarnęło mnie dziwne poczucie, że właśnie w ten sposób będą ostatecznie wyglądać wszystkie miasta.
Istniały części Mierzwy względnie wolne od Baldachimu i części, gdzie Baldachim osiągał swą gęstość maksymalną, tak że całkowicie zasłaniał samą Moskitierę i kiedy słońce stało w zenicie, do ziemi nie przenikało najmniejsze jego światło. Uważano, że to najgorsze rejony Mierzwy: obszary trwałej nocy, gdzie zbrodnia była jedynym znaczącym prawem i gdzie mieszkańcy rozgrywali gry nie mniej krwawe i okrutne, jak te ulubione przez ich współziomków na górze. Nie zdołałem namówić małego rykszarza, by zawiózł mnie w serce dzielnicy slumsów, więc zgodziliśmy się, że wyrzuci mnie na granicy tej strefy. Trzymałem dłoń w kieszeni, na pistolecie pociskowym.
Przez kilka minut brnąłem w głębokiej po kostki deszczówce, aż dotarłem do ściany budynku, znanego mi z opisu Zebry. Skuliłem się w niszy, dającej pewną ochronę przed deszczem. Potem czekałem, czekałem i czekałem, aż ostatnie wątłe ślady światła dziennego znikną ze sceny i wszystkie cienie zleją się w spisku, w jeden wielki obejmujący miasto całun ponurej szarości.
A potem czekałem, i znowu czekałem.
Noc spadła na Chasm City. Nade mną zapalił się Baldachim, ramiona połączonych konstrukcji popstrzyły się światełkami niczym jarzące się maski fosforyzujących morskich stworzeń. Obserwowałem linówki sunące w plątaninie — kiedy przenosiły się z liny na linę, ich ruch przypominał skakanie kamyków rzuconych na wodę. Minęła godzina, poprawiałem swą pozycję kilkadziesiąt razy, nie znajdując wygodnej — zawsze po kilku minutach chwytały mnie skurcze. Wyjąłem pistolet, celowałem wzdłuż lufy i nawet pozwoliłem sobie na luksus zmarnowania naboju, strzelając w bok budynku naprzeciwko. Przewidywałem odrzut i nabierałem wyczucia co do celności broni. Nikt mnie nie niepokoił i wątpiłem, czy ktoś jest tu na tyle blisko, by słyszeć wysokie dźwięki strzałów z pistoletu.
Jednak w końcu przybyli.
Wagonik opadał dwie czy trzy przecznice ode mnie: opływowy i czarny jak polerowany węgiel, z pięcioma składającymi się na dachu teleskopowymi ramionami. Boczne drzwi z trzaskiem się otworzyły i wypadło z nich pięcioro ludzi, dzierżąc broń — w porównaniu z którą mój własny pistolecik wydawał się kiepskim żartem. Zebra poinformowała mnie wcześniej, że dziś wieczorem schodzi polowanie, choć nie było w tym nic nadzwyczajnego. Polowania stanowiły raczej normę niż wyjątek. Po intensywnych namowach zdradziła mi prawdopodobne miejsce krwawych igraszek. Mnóstwo osób doczepiło się do tej imprezy — moja udana ucieczka zrujnowała doskonałą nocną rozrywkę płacącym podglądaczom i teraz chcieli to nadrobić.
— Powiem ci, gdzie to jest — oznajmiła w końcu. — Ale wykorzystaj tę informację, by trzymać się od tego z daleka. Zrozumiano? Raz cię wyratowałam, Tannerze Mirabelu, ale zawiodłeś moje zaufanie. To boli i nie nastraja mnie zbyt dobrze do ponownej pomocy.
— Wiesz, co zrobię z tą informacją, Zebro.
— Tak, chyba wiem. Przyznaję, że nigdy mnie nie okłamałeś. Ty rzeczywiście jesteś człowiekiem swego słowa, prawda?
— Niezupełnie jestem tym, za kogo mnie uważasz. — Czułem, że muszę jej to wyznać, jeśli jeszcze się sama tego nie domyśliła.
Powiedziała mi, który sektor wybrano na polowanie. Obiekt został już nabyty i wyposażony w implant — czasami w ciągu jednej nocy robili kilka rajdów i trzymali ofiary uśpione, aż nadejdzie ich kolej w Grze.
— Czy komuś kiedyś udało się uciec, Zebro?
— Tobie, Tanner.
— Nie, mówię o prawdziwych ucieczkach, bez pomocy sabotażystów. Czy się zdarzają?
— Czasami. Może nawet częściej, niż ci się wydaje. Nie dlatego, że ofierze udaje się przechytrzyć goniących, ale ponieważ organizatorzy niekiedy na to pozwalają. W przeciwnym wypadku stałoby się to nudne, prawda?
— Nudne?
— Nie byłoby elementu losowego. Baldachimowcy zawsze by wygrywali.
— Rzeczywiście, to byłoby niedopuszczalne — powiedziałem.
Patrzyłem teraz, jak myśliwi brną w deszczu, omiatając bronią teren przed sobą, jak ich zamaskowane twarze obracają się nerwowo, badając każdy kąt i każdą szparę. Cel musiał zostać zrzucony w tej strefie kilka minut wcześniej, cichy, może nawet nie w pełni obudzony; podobnie tamten nagi mężczyzna w pokoju z białymi ścianami, powoli przytomniał, uświadamiając sobie, że dzieli kwaterę z czymś niesamowitym.
Читать дальше